wtorek, 31 grudnia 2013

Historia włosów

Nadszedł czas na odświeżenie koloru moich włosów, co uznałam za świetną okazję do pokazania procesu zmian moich włosów. Oczywiście, nie będzie to cała historia, bo to byłoby długie i nudne. Zacznę od momentu, kiedy można zauważyć coś ciekawego, czyli pierwsza klasa liceum.
Najpierw były moje naturalne włosy. Z nimi pojechałam do Finlandii. Oto moje ostatnie zdjęcie z nimi:
Jak widać, były dość długie, w kolorze jasny brąz. Jednak niedługo po powrocie z Finlandii, właściwie kilka dni później, przefarbowałam je na blond. Wyglądało to... Tak sobie.
Jakiś czas później wróciłam do naturalnego koloru i z tego okresu nie mam zdjęcia, które bym kojarzyła. Mam za to zdjęcie z czarnymi włosami, które miałam przez jakiś czas.
Kolor, który miał utrzymać się przez jakiś miesiąc, zmył się kompletnie po kilku myciach. Zdjęcie jest chyba z połowy sierpnia. Pod koniec sierpnia ścięłam włosy. Z krótkimi włosami poleciałam do Norwegii i wyglądałam wtedy tak:
I to jest moment na niedługi wywód o ścinaniu włosów.
Jeśli masz długie włosy i chcesz zmienić swój wygląd przez ich ścięcie, to proszę Cię, błagam, nie marnuj ich. Są ludzie, którzy obecnie nie mogą mieć włosów i źle się z tym czują. Zapleć kilka warkoczy i wyślij swoje włosy tym, którzy o nich marzą. Weź udział w akcji i zrób pożytek ze swojej zmiany wyglądu. Możesz w ten sposób zmienić czyjeś życie...
Koniec.
Po ścięciu włosów, oczywiście postanowiłam je zapuścić. Najpierw pomalowałam je dokładnie takim samym szamponem koloryzującym, co wcześniej, ale tym razem nie chciał się zmyć za żadne skarby i pomogło dopiero wielokrotne rozjaśnianie, które służyło jednemu...
W czasie ferii zimowych 2013 pomalowałam włosy na niebiesko. Dowiedziałam się od koleżanki ze szkoły, gdzie można kupić toner do włosów, więc wybrałam się tam i kupiłam niebieski. Niestety, śliczny błękit szybko zmienił się w zieleń, z czego nie byłam zadowolona i po jakimś miesiącu pozbyłam się tego koloru, jednak z myślą o dalszym użyciu niebieskiego, więc zostałam przy blondzie. Ten kolor pozwolił mi na cosplay mojego ulubionego hobbita, Sama Gamgeego.
 
Zdjęcie malutkie, ale lepszego nie mam.
Jakoś w maju czy czerwcu wybrałam się do sklepu, w którym można kupić tonery i, o zgrozo, nie mieli niebieskiego. Kupiłam więc fioletowy i taki też kolor miałam przez pewien czas.
Tu powinno być zdjęcie, ale na razie nie umiem do niego dotrzeć.
W końcu znudziło mi się rozjaśnianie i malowanie, więc przefarbowałam włosy na czarno, licząc na delikatne blaknięcie koloru akurat do mojego naturalnego. W praktyce w niektórych miejscach włosy zostały czarne, a w innych farba jakoś się zmyła. Tu nie widać tego tak bardzo, ale da się zauważyć dziwne jasne pasemka.
To chyba jedyne moje zdjęcie z tego okresu.
Nie trwało to długo, bo wkrótce postanowiłam wrócić do niebieskiego. Stąd mam radę dla wszystkich: nie należy rozjaśniać włosów więcej niż raz dziennie. Dwa tygodnie zalecane w ulotce to może przesada, ale nie należy też przeginać w drugą stronę. Naprawdę. Niech włosy przynajmniej raz zdążą się zatłuścić.
W każdym razie, chciałam po tym rozjaśnianiu kupić niebieski toner. I znowu nie było, kupiłam więc kolor "lila". Z początku rzeczywiście był lila, zmył się do niebieskiego, a potem moje włosy były białe. Naprawdę białe.
W międzyczasie poznałam Alb in Wonderland.
Od niej dowiedziałam się o istnieniu pewnych lepszych farb. Niedługo po tym zamówiłam taką farbę przez internet i wkrótce (czyli po jakichś trzech tygodniach) ją dostałam. Miała być niebieska, a wyszło trochę inaczej.
Oto zdjęcie jakiś tydzień (chyba) po farbowaniu. Znajdźcie Luizę:
Na inauguracji roku akademickiego (lub na zajęciach niedługo po, nie pamiętam) usłyszałam pytanie, na które liczyłam: "Czy to twój naturalny kolor?" Oczywiście, powiedziałam że tak.
Potem bywało różnie, raz fioletowo, raz różowo, a ciągle używałam niebieskiej farby. Ale to wszystko wina Alb!
Alb powiedziała, że swoją farbę miesza z odżywką i dopiero wt edy nakłada. Może na jej ośmioletniej warstwie różu to nie robi różnicy, ale jeśli dopiero się zaczyna farbować włosy na nienaturalny kolor, to można się naprawdę namęczyć tym sposobem. Odżywka wygładza włosy i je pokrywa, przez co kolor gorzej się wchłania, nawet jeśli trzyma się taką mieszankę na głowie przez trzy godziny. Najlepiej jest najpierw nałożyć kolor, a po jego spłukaniu - odżywkę. Kiedy pierwszy raz tak zrobiłam, byłam zaskoczona efektem.
Tego malowania dokonałam na Falkon, czyli około 8 listopada. Jeśli dobrze pamiętam, od tamtej pory już nie poprawiałam koloru do dzisiaj. W międzyczasie obcięłam zniszczone końcówki i jeszcze trochę. I tak to wygląda po zmyciu się:
Twarz taka niewyjściowa. Ale widać różnicę w kolorze włosów, a o to chodzi.
Zapomniałam zrobić zdjęcie pomiędzy rozjaśnianiem a malowaniem na niebiesko, ale to nie jest specjalnie ciekawy ani znaczący etap, więc dużo nie tracimy. W każdym razie, po rozjaśnianiu nie należy stosować odżywki, a najlepiej nawet wysuszyć włosy suszarką - zniszczone włosy lepiej chłoną kolor.
Po rozjaśnieniu następuje nakładanie farby, którą należy zostawić na zdecydowanie dłużej niż zalecane 15 minut. Tak mniej więcej na godzinę. Najlepiej na jeszcze trochę dłużej, ale ja dziś nie miałam całego dnia.
Dopiero po zmyciu farby ma sens nałożenie odżywki. Na ten etap też dobrze poświęcić przynajmniej godzinę, a poza tym trzeba użyć tej odżywki absurdalnie dużo, dlatego zawsze mam zapas różnych odżywek, które mieszam ze sobą.
A oto i (jeszcze trochę mokry) efekt całodniowych zabiegów włosowych:
Luїza i włosy pozdrawiają oraz życzą onnellista uutta vuotta!

wtorek, 24 grudnia 2013

Pomidor, czyli sprawa ogromnie irytująca

Nie mam pojęcia, kiedy to mogło się wydarzyć, że usłyszałam po raz pierwszy, że pomidor jest owocem, ale niewątpliwie od tego dnia minęło już wiele, wiele lat i ta beznadziejna sprawa prześladuje mnie do dzisiaj.
To jest zresztą dobry moment na dygresję. Ostatnio bardzo często używam słowa "beznadziejny". Początkiem tego ciągu było wydarzenie, w którym wszystko było beznadziejne, potem kolejna beznadziejna sytuacja i teraz święta, a ludzie są ciągle tak samo beznadziejni. Blargh. I jeszcze ten beznadziejny pomidor!
No właśnie. Pomidor. Nie ulega to chyba niczyjej wątpliwości, że pomidor jest owocem. Co więcej, pomidor jest jagodą. Ludzie uczepili się tego pomidora, ale owocami (również jagodami) są także inne warzywa: ogórek, dynia, bakłażan.
I co w tym wszystkim mnie irytuje:
"Pomidor jest owocem czy warzywem?"

Nie wiem, czy to co robię, nie będzie trochę nadużyciem, ale czy można nadużyć słownika?
  • pomidor
    1. «roślina warzywna o dużych, miękkich, zwykle czerwonych owocach; też: owoc tej rośliny»
    2. pot. «zabawa polegająca na tym, że jedna osoba zadaje pytania, na które druga osoba musi odpowiedzieć: pomidor i nie roześmiać się»
Tak, pomidor to zabawna gra, ale bardziej interesuje mnie pierwsze znaczenie.
Roślina warzywna. Owoc. Jedno drugiego nie wyklucza, vitsi! To tak jakby zapytać, czy kalafior jest kwiatem czy warzywem.
Pomidor, ogórek, dynia, a także poziomka - to owoce, ale też warzywa.
Warzywo to nie roślina, która ma jadalne części inne niż owoce.
Warzywo to po prostu nie drzewo ani krzew.
  • warzywo «roślina zielna, której korzenie, liście, kwiatostany lub owoce używane są jako pożywienie»
 Proszę więc skończyć z idiotyzmami BLARGH!

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Wspak

Siedzę sobie przy komputerze ze słuchawkami na głowie. Niczego nie słucham, tylko boli mnie ucho po przeziębieniu. A przecież grzecznie brałam antybiotyk!
Przeglądam głupoty w Internecie, a ponieważ skończyły mi się dobre strony z głupotami, weszłam na kwejka. A tam post "Gify są fajniejsze, gdy puścisz je od tyłu." I przypomniała mi się dyskusja na polskim w liceum. I przypomniało mi się, że nigdy nie sprawdziłam poprawności moich racji.
Chodziło chyba o to, żeby liczyć wspak od dziesięciu, kiedy się zdenerwujemy. Tylko że zamiast słówka "wspak" padło "od tyłu".
Zwróciłam wtedy uwagę na fakt, że mówienie "OD tyłu" jest jakieś bez sensu. Przecież normalnie (od zera do dziesięciu) to DO przodu, a więc - OD tyłu. W takim razie od dziesięciu do zera powinno być DO tyłu, prawda?
Myślę, że nikt nie miałby problemu z mówieniem o liczeniu do tyłu, chociaż "puszczenie gifa do tyłu" brzmi już głupawo. Zawsze pozostaje też magiczne słowo "wspak", które działa zawsze i wszędzie - tj., zawsze wtedy, kiedy użyte zostanie w odpowiednim znaczeniu, bardzo prostym zresztą:
  • wspak
    1. «w kierunku przeciwnym względem pierwotnego»
    2. «nie tak, jak by należało»
 Możemy więc śmiało liczyć wspak i puszczać wspak gify.
Ale! to tylko połowa problemu. Pozostaje jeszcze kwestia poprawności wyrażenia "od tyłu" w znaczeniu "wspak". Przecież fakt, że jest to wyrażenie nielogiczne, nie musi jeszcze przesądzać o poprawności. Specjalnie nie sprawdziłam tego od razu, bo dzięki temu mogłam z prawdziwym przekonaniem wykazać moje pierwotne racje.
I... Google nie jest w stanie podać mi odpowiedzi. Wyniki dotyczą przede wszystkim "pozycji od tyłu" (powinnam była przewidzieć skutek wyszukania w Internecie frazy "od tyłu"), a także "zachodzenia od tyłu", co ma sens w obu przypadkach. Jednak pojawiają się też wyniki o "mówieniu od tyłu" i palindromach - to już jest to, o czym mówię. Jeśli mam rację, to każdy wyraz czytany od tyłu brzmi tak samo, jak czytany normalnie.
Poradnia językowa PWN, która służy mi zawsze, gdy słownik sobie nie radzi, teraz też nie ma mi nic do powiedzenia. Może powinnam sama do nich napisać?

Ciąg dalszy:
Kontynuowałam swoje rozważania, przyrządzając cebulę na wigilijnego śledzia i póki stygnie, mogę napisać, do czego doszłam:
Sprawa jest bardzo skomplikowana, dlatego że można w sumie śmiało powiedzieć, że tył wyrazu jest na jego końcu, nie początku. Kropka też stoi z tyłu zdania. Ciężko jednak stwierdzić, żeby wyrazy czy zdania miały przód. Bo jeśli tak, to jest on na początku. Tym samym docieramy do punktu wyjścia całego problemu czyli wspak = od tyłu = do przodu = normalnie. W którym miejscu znak równości nie powinien stanąć? Niech ktoś mi to powie (bo ja uważam, że między "wspak" a "od tyłu", a jednak tak często te zwroty stosuje się zamiennie)!

sobota, 30 listopada 2013

Job hunting, cz. 3

Pójdź na rozmowę kwalifikacyjną.
Rób, co możesz, żeby pokazać się jak najlepiej.
Nie dostań pracy.
Smuteczek.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Job hunting, cz. 2

Dojdź do wniosku, że czas wolny to nie jest wcale taka fajna rzecz.
Poszukaj ogłoszeń o pracę na weekendy.
Znajdź ofertę PKP, z zapałem napisz CV i list motywacyjny, wyślij dokumenty i formularz od razu.
Po dziesięciu minutach odbierz telefon. Umów się na rozmowę o pracę następnego dnia.
A teraz zastanawiaj się, co jest właściwą reakcją: strach czy radość.

Jutro po rozmowie ciąg dalszy :)

niedziela, 27 października 2013

Ezekiel

Cierpienie rozrywa moje serce. Ten wewnętrzny ból jest tak trudny do zniesienia...
Pokochałam go od pierwszego wejrzenia, a on okazał się taki okrutny.
Dlaczego, Ezekielu?
Czy nie widzisz, jaki szczęśliwy jest Castiel, mogąc w końcu zatrzymać się i zjeść burrito ze swoimi przyjaciółmi?
Nie każ mu odchodzić.
Jesteś takim wspaniałym, odważnym aniołem. Nie zachowuj się teraz jak okrutny tchórz. Dean Ci zaufał, więc teraz Ty zaufaj Winchesterom i Castielowi. Zostań z nimi!
Nie spraw, żebym zmieniła zdanie co do tego, że możesz być moim ulubionym aniołem, bo Castiel wciąż zajmuje swoje miejsce w moim sercu.

O, Ezekielu, okropny taaaaaak!
O, Ezekielu, czy ty nie widzisz, że cierpią taaaaaaak?!

 0:21-0:41 You're a brilliant coward!

sobota, 26 października 2013

Życie boli

Życie boli, a świat zewnętrzny jest zimny i okrutny.
No, w sumie dzisiaj było ciepło.
Świat zewnętrzny jest jasny i okrutny, a okoliczności zmusiły mnie do wyjścia z mojej bezpiecznej jaskini do sklepu podczas silnej migreny. Takiej ze światłowstrętem i wymiotowaniem.
Taaak. Tak się kończy spanie do 9:30 w przypadku Luizy. Przynajmniej do wczesnego popołudnia, kiedy wychodziłam, minął ból brzucha, przez który rano nie byłam w stanie wstać z łóżka.
Teraz w końcu czuję się nieźle, ale nadmiar światła wciąż mi nie służy.
Naturalnie słucham więc "The Sound of Silence", ale w którymś momencie zechciałam posłuchać "Ready Aim Fire", a że nie byłam w nastroju na włączanie komputera, poszukałam tej piosenki na YT. Po sfrustrowaniu się, że nie znalazłam jej dostępnej na urządzenia mobilne, obejrzałam w zamian teledysk "Demons", którego nie widziałam wcześniej.
Teledysk zaskoczył mnie pozytywnie, bo to chyba pierwszy taki od Imagine Dragons, który sensownie wiąże się z piosenką.
I tak dowiedziałam się o Tylerze Robinsonie, który w tym roku umarł na raka i może to głupie dzielić się czymś takim ze światem, ale rozpłakałam się.
Na stronie www.tylerrobinsonfoundation.com przeczytałam napisaną przez Tylera historię jego choroby, która zakończyła się całkowitym pokonaniem raka. Niedługo później nastąpił niespodziewany nawrót i Tyler umarł po kilku miesiącach, jednak twórcy strony podkreślają, że on nie przegrał z rakiem, bo do samego końca potrafił czerpać radość z życia i choroba nigdy go nie złamała.
Dla mnie to coś niesamowitego i niezrozumiałego, jak niektórzy ludzie potrafią cieszyć się życiem mimo przeciwności. Ktoś jeszcze nie słyszał o Nicku Vujicicu? Tak, człowiek żyje pełnią życia, nie mając rąk ani nóg, inni umierają na raka z uśmiechem na ustach, a tymczasem ja załamuję się, bo boli mnie głowa. A czasem i bez tego.
A skoro jesteśmy przy życiu pełnią życia... Na stacji Metra Wierzbno wisi teraz potwornie denerwująca reklama z hasłem "Widzieć życie w 100% znaczy żyć na 100%". Co? Poważnie? Coś takiego przeszło i wciąż wisi w miejscu publicznym? Coś, co tak naprawdę otwarcie mówi, że osoby niedowidzące nie mogą "żyć na 100%"...? Właśnie obejrzałam wersję telewizyjną tej reklamy i jest jeszcze gorsza. Jakoś nie zauważyłam, żeby życie mojego chłopaka (lub dowolnej innej osoby, która ma kiepski wzrok) było gorsze od mojego. Przecież w ogóle stan zdrowia nie świadczy o tym, czy się żyje pełnią życia, co chyba wykazałam wcześniejszymi przykładami.
I teraz, po zastanowieniu się i spisaniu moich myśli na temat życia, jakoś wcale nie jest mi lepiej.

poniedziałek, 30 września 2013

Job hunting, cz. 1

Poszukiwanie pracy przez Luizę, odsłona pierwsza:
1. Otwórz stronę z ogłoszeniami.
2. Znajdź parę ciekawych ogłoszeń i napal się na nie.
3. Dowiedz się, że do pracy w gastronomii potrzebna jest książeczka sanepidu.
4. Zrezygnuj.

czwartek, 26 września 2013

Chaotyczna kuchnia Luizy i Piotra: sezon dyniowy

Skoczyłam wczoraj z Piotrusiem do Auchan, kupić na obiad coś niezielonego, bo w domu miałam tylko cykorię, jarmuż i brokuła. I papryczki peperoni. Trafiliśmy na dynie. Kupiliśmy najmniejszą - ważyła jedyne 2,5 kg. Do tego marchewki i automatycznie nasunął nam się pomysł, co można z tym zrobić...
Ja zajęłam się obiadem, więc było to mocno improwizowane. Marchewki i brokuły poszły na parę, bo takie są najsmaczniejsze.
Za to środki z dyni, czyli mnóstwo ziaren i trochę miąższu, poszły na patelnię razem z pokrojoną peperoni (sztuk 4), ugotowanymi jarmużem i cykorią oraz kukurydzą. Na zdjęciu nie widać ostatniego składnika, czyli mozzarelli. Ja użyłam wegańskiej, która śmierdzi capem nawet bardziej niż prawdziwa i po podgrzaniu jest bardziej glutowata niż ciągnąca.
Wyszedł z tego bardzo smaczny i pożywny obiadek. Najedliśmy się na tydzień.
W zaistniałej sytuacji zostaliśmy z dalszym ~kilogramem dyni oraz ze sporą ilością marchwi. No, czytelniku, już wiesz, do czego to dąży...
Dąży to do niechlubnego momentu w historii Chaotycznej kuchni Luizy, czyli pierwszego niewegańskiego przepisu. Niestety, to musiało wydarzyć się prędzej czy później, bo nie jestem weganką już od jakiegoś czasu, ale wciąż głupio mi, że do tego doszło. Musimy przebrnąć przez to dzielnie, więc zapnijcie pasy i przygotujcie się na...
OMG, jajka! I to aż 6! Do jajek należy dodać jakąś szklankę cukru. Ja i Piotr przeoczyliśmy ten fakt i dodaliśmy cukier do składników suchych. Przegraliśmy. Do jajek poszła tylko odrobina cukru zamiast jakiejś szklanki czy półtora. Nietrudno się domyślić, że jaja trzeba zetrzeć na pianę. Następnie, cały czas miksując, należy dodać około 1,2*szklanka oleju.
W oddzielnej misce wymieszaliśmy składniki suche. Jeśli dobrze pamiętam, znalazło się tam:
  • dwie szklanki mąki (w tym przypadku 1 szklanka mąki pszennej, 1/2 - żytniej i 1/2 - kukurydzianej, ale to wsio adno),
  • mniej więcej szklanka cukru (w tym przypadku brązowego + trochę pudru, bo nie mogliśmy znaleźć zwykłego), który nie powinien się tu znaleźć,
  • łyżeczka sody,
  • łyżeczka proszku do pieczenia,
  • trochę soli,
  • łyżeczka cynamonu,
  • łyżeczka kardamonu
i to chyba tyle. Składniki suche należy stopniowo dodawać do jajek, cały czas mieszając.
A potem najważniejsze.
Każemy naszemu niewolnikowi zetrzeć na tarce 2 wielkie marchewy i pół dyni. Następnie przecier dodajemy do reszty składników i przelewamy całość na blaszkę.
W tym momencie zdajemy sobie sprawę z tego, że piekarnik trzeba było włączyć wcześniej, żeby się nagrzał. Przegraliśmy. Ciasto niech trochę poczeka.
Ciężko stwierdzić, jak długo ciasto się piekło. Pewnie z godzinę w temperaturze 160 stopni. 
Po upieczeniu nasze ciasto wyglądało tak:
Może właściwie powinnam to przemilczeć, ale pod spodem było niemal płynne, więc po ukrojeniu i zjedzeniu dwóch kawałków, wsadziliśmy je (ciasto, nie kawałki) z powrotem do piekarnika na pół godziny, a potem poszliśmy spać.
Rano naszym oczom ukazał się piękny, smaczny zakalec.
Prawdopodobnie ciasto należy umieścić w płaskiej blasze, wtedy raczej lepiej się upiecze. I ja dałabym wyższą temperaturę, jakieś 180. Ale może można się nie przejmować, bo i tak wychodzi pyszne.
Tak więc smacznego Halloween!
Z dyniowo-marchewkowej kuchni pozdrawiają Luiza i Pejta.

piątek, 13 września 2013

Luiz superbohaterka

Czuję się jak superbohaterka. Nazywam się Kobieta - Studentka. Moim celem jest rozpoczęcie, przeżycie i ukończenie studiów.
Moim największym wrogiem, z którym nieustannie walczę, jest USOS.

poniedziałek, 9 września 2013

Piękno

Mam dzisiaj dziwny dzień. Wczoraj też miałam dziwny dzień. Nostalgiczny taki.
Kaiho. Odczuwam kaiho do piękna.
Kaiho to właśnie pragnienie, tęsknota, jak zresztą nietrudno się domyślić. Równie nietrudno się domyślić, że to fińskie słowo.
Słucham sobie fińskiego tanga, scrolluję zupę i przeglądam cabinporn. Nawet siedzę w sweterku, bo zimno w tym moim pokoju. Brakuje mi tylko herbaty, ale to za chwilę.
Mam jakoś ostatnio wenę do Luizopka, ale niestety wena ta jest najsilniejsza w momencie, kiedy leżę w łóżku i nie mam siły podnieść powiek.
W każdym razie, widzę tyle pięknych rzeczy, a ich nie ma. To znaczy, nie ma ich w moim życiu, bo istnieją sobie gdzieś tam daleko w pięknych krajach i w pięknych domach i pięknych lasach.
Ktoś gdzieś kiedyś siedział sobie wygodnie w pięknym miejscu i było mu tam miło...
 Ktoś gdzieś kiedyś stworzył coś pięknego.
Ktoś gdzieś kiedyś miał w swoim życiu coś pięknego.
Ktoś gdzieś kiedyś mieszkał, otoczony przez piękno.
A ja przy tym czuję się tak:
Poza tym, że się nie masturbuję. Naprawdę nie. Po prostu siedzę sobie przed komputerem i nie robię niczego konstruktywnego. Blargh.
Ale jak się tak zastanawiam nad tym wszystkim, co widzę w Internecie, coś mi się przypomina. Na przykład moje zdjęcie w tle na blogu.
Oto oryginał tego zdjęcia, zrobiony osobiście przeze mnie na Ukonsaari w pierwszy słoneczny dzień po przesileniu letnim nad jeziorem Inari.
I przypomina mi się moje zdjęcie profilowe na Google.
Zrobione, jeśli dobrze pamiętam, przez pana Grzegorza, w drodze na Preikestolen.
Yay, Preikestolen.
Dochodzę więc do wniosku, że w sumie z moim życiem nie jest tak źle. Ja też czasem jestem w pięknych miejscach i widzę piękne rzeczy. Czas chyba ogarnąć sobie duży słoik i zbierać kasę na wyjazd do Finlandii, żeby przypomnieć sobie, jak wygląda piękno. A w tym roku byłam przynajmniej na Mazurach, to prawie jak Finlandia :)
Na pożegnanie jeszcze mały reniferek biegnący za mamusią:

środa, 4 września 2013

Anbeliwabl

Luiza poszła na siłownię.
Miałam dość siedzenia i nicnierobienia, szczególnie, że obudziłam się dzisiaj o godzinie 15 i nawet czułam się z tym nieźle (a poszłam spać jakoś koło północy, bo ja nie mam w zwyczaju siedzieć do późna). Na ogół nadmiar snu mi nie służy, ale ostatnio odkryłam, że jeśli mam ciekawy/przyjemny sen i się obudzę, to po ponownym położeniu się, mogę swobodnie ten sen kontynuować. Poza tym dzisiaj rano rozmawiałam z trzema osobami (w tym dwoma przez telefon, a bratu nawet sama podałam klucz z mojej torebki), ale o 15 kompletnie tego nie pamiętałam. Jedyne, co skłoniło mnie do wstania o tej 15, to świadomość, że moja mama miała przyjechać w ciągu godziny i pewnie nakrzyczałaby na mnie, gdyby zobaczyła, że wciąż śpię (chlip).
Wczoraj wieczorem znalazłam cennik pobliskiej siłowni i postanowiłam, że się tam wybiorę, bo zachęciło mnie siedleckie 20 zł za wstęp (dwa razy taniej niż w piaseczyńskim Tuanie, który ostatnio intensywnie się reklamuje). Przybyłam, zobaczyłam, zdecydowałam. Postanowiłam chodzić na siłownię regularnie, ale w godzinach raczej porannych (przynajmniej póki mam wakacje). Liczę na to, że będzie wtedy mniej ludzi. Poza tym - sauna!
Problem z siłownią jak dla mnie jest taki, że dość szybko nudzą mi się poszczególne sprzęty. Następnym razem zabiorę gazetę do czytania na bieżni. Szkoda, że nie na wszystkich sprzętach da się wygodnie czytać, bo trzeba ruszać tułowiem.
Potem będę miała tygodniową przerwę od siłowni, ale nie od ćwiczenia, bo wyjeżdżam z Piotrem w góry. Yay, góry.
W każdym razie, me so excited, bo niewykluczone, że dzięki siłowni pozbędę się wreszcie bólów kręgosłupa, które wcześniej mi dokuczały, bo się nie ruszałam, a kiedy bolały mnie plecy, to nie ruszałam się tym bardziej, bo wychodziłam z założenia, że jak będę leżeć, to przejdzie. Okazało się, że to trochę nie tak działa, kiedy w akcie ostatecznej desperacji znalazłam sobie ćwiczenia na kręgosłup, które całkiem niespodziewanie mi pomogły. Poza tym zacznę się chociaż trochę ruszać, co na pewno wyjdzie mi na zdrowie, a na dokładkę może nawet zrzucę parę kilogramów, które uczepiły się mnie, od kiedy rzuciłam weganizm i nieszczególnie chcą spadać, szczególnie, że nie trzymam się diety.
A z moją wagą to całkiem zabawna sprawa. Jakiś czas temu, w sumie na początku wakacji, spotkałam się z Agnieszką na girls' talk i zeszło na wagę. Wspomniałam, że moja waga maksymalna, przy której definitywnie zaczynam się odchudzać, to 56 kg, ale tak dawno się nie ważyłam, że pewnie już tę magiczną granicę przekroczyłam. Wróciłam do domu i z ciekawości weszłam na wagę, a tam... dum dum dumm! 58 kg! Oszukańcze BMI twierdzi, że to idealna masa, ale ja jestem jednak raczej lekka z natury, więc moja masa idealna to maksymalnie 52 kg.
Kurczę, jak tak o tym myślę, to stwierdzam, że definitywnie muszę wrócić do weganizmu, ale ciężko być weganką, kiedy się siedzi u rodziców. Piaseczno jest pełne sklepów ze zdrową żywnością, a w Siedlcach nawet nie da się kupić tofu, od kiedy padła żywność ekologiczna za rogiem. Trzeba będzie się zadowolić samymi warzywami. Ale skoro mam tyle wolnego czasu, to mogę jutro ugotować obiad, którego nie zje nikt oprócz mnie, bo nie będzie w nim mięsa. Rodzice będą ze mnie dumni. Nie z powodu weganizmu, oczywiście, tylko ze względu na moją niezwykłą aktywność.
Tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejszy wpis i zabieram się za zaniedbane ostatnio Luizopko. Stand by!

środa, 21 sierpnia 2013

Chyba jestem komunistką

Czytam sobie dyskusję na facebooku i doszłam do wniosku, że chyba jestem komunistką. Przynajmniej w oczach zwolenników prywatyzacji i takich tam.
Dyskusja się toczy w temacie przedszkoli i tego, o, artykułu.
Artykuł o kwestii wycofania zajęć dodatkowych z przedszkoli napisany jest jednoznacznie negatywnie, natomiast dyskusja doprowadziła do wniosku, że ustawa jest neutralna bądź dobra.
BLARGH.
Jestem zadeklarowaną finofilką, więc nie spodziewam się, żeby mój głos został potraktowany jakkolwiek poważnie, ponieważ moja opinia opiera się na tym, jak sprawy wyglądają w Finlandii, ale co mi tam.
Finlandia, piękny kraj. Dużo lasów, mało ludzi, wysokie podatki, przeokropnie wysoka jakość świadczeń państwowych. Z jakiegoś powodu Finowie mają dużo więcej szacunku do zawodów "tradycyjnie" państwowych - lekarzy, nauczycieli itp. Z jakiegoś powodu u Polaków ciężko coś takiego zaobserwować i zastanawiam się dlaczego. Dlaczego podważamy autorytet osób, do których przecież przychodzimy dlatego, że oczekujemy od nich większej wiedzy? Może za bardzo by się chciało, żeby wszyscy byli życzliwi. Jak lekarz jest bucem, choćby genialnym bucem, to się go nie szanuje. Ergo: winien polski temperament.
Ale do rzeczy. Spędziłam tydzień w fińskiej szkole.
Zdjęcie jest przekłamane. Gdzieś chyba od tej strony powinno stać kilkadziesiąt rowerów.
Piękny, nowoczesny budynek. Przestronny. Z mnóstwem miejsc, w których można posiedzieć, jeśli akurat nie ma się lekcji. Duża wspólna sala ze sceną. To była bardzo ważna sala, bo w niej znajdowała się stołówka, a w tej stołówce - darmowe żarcie. Do samodzielnego nakładania, czyli na dobrą sprawę: bierzesz, ile chcesz, a nie, ile ci nałoży pani w okienku. Oczywiście "darmowe żarcie" to tak naprawdę "żarcie za pieniądze podatników", ale gdybym była obywatelką Finlandii, lekką ręką oddawałabym moje podatki, bo miałabym świadomość, że się one nie marnują i uczniowie mają tak pyszne jedzenie w szkołach. I komputery na korytarzach. I dobrze wyposażone sale lekcyjne. Mój piękny wydział się nie umywa.
Nikt mnie nigdy nie przekona, że prywatne to lepsze. To nie jest kwestia "prywatne-państwowe". To kwestia "mądrze zarządzane-niemądrze zarządzane". Gdyby tak nie kupować setek państwowych iPadów i gdyby tak państwem rządzili ludzie wyróżniający się inteligencją i przedsiębiorczością, a nie egocentryzmem...
 Absolutnie nie twierdzę, że Finlandia = idylla. Po prostu podaję przykład na to, że wysokie podatki to wcale nie koniec świata.
Tak na miłe zakończenie, a propos końca świata...
Spokojnie, apokalipsa nie nadeszła. W oryginale było "5 bucks", czyli trochę jeszcze nam zostało.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Nie-nastoletnie nie-matki

Widziałam ostatnio taką dziewczynę/kobietę. Wyglądała na jakieś 15-16 lat i jakby była w ciąży. Być może była starsza i być może nie była w ciąży, ale jakoś mnie zainteresował temat ciąży.
Miałam ci ja kiedyś blogaska na Onecie (na szczęście dawno usunięty, nie znajdziecie). Onet miał to do siebie, że od czasu do czasu, chyba co tydzień, jakiś nowy temat był promowany na stronie blog.onet.pl i pojawiał się artykuł o wpisach na blogach, traktujących właśnie o tym problemie. Raz było coś, co zostało sformułowane mniej więcej "Jestem matką i wyglądam na 16 lat." W ramach tego tematu różne blogerki pisały o swoich przygodach z pogardliwymi spojrzeniami na ulicach, gdy wychodziły na spacer ze swoimi dziećmi, ponieważ wyglądały na sporo młodsze, niż były w rzeczywistości. Dzisiaj znów widziałam kobietę, która była w ewidentnej ciąży i wyglądała na młodszą ode mnie, ale towarzyszył jej pan, którego fizjonomia sprawiała wrażenie znacznie poważniejsze. Nawet ona przy nim już wyglądała na dorosłą.
Moje przemyślenia, sprowokowane zjawiskiem młodo wyglądających matek, przybierają dychotomiczny charakter. Z jednej strony myślę o tym, że nie warto kierować się pozorami i w żaden sposób oceniać obcych ludzi, jeśli nie znamy pełnej prawdy o ich sytuacji, za to z drugiej przypominają mi się przeróżne rzeczy, które zdarzyło mi się słyszeć i czytać o zachodzeniu w ciążę.
W przypadku pierwszej części moich przemyśleń można pomyśleć "Luiza, ogarnij się. Nawet jeśli naprawdę jakaś piętnastolatka zaszła w ciążę, to nic ci do tego i w ogóle nie masz prawa nikogo oceniać." Osobiście uważam jednak, że mam prawo pooceniać sobie ludzi postępujących nieodpowiedzialnie, ponieważ nie wierzę w taką sytuację, w której piętnasto- czy szesnastolatka odpowiedzialnie i z własnej woli postanowiła sobie zajść w ciążę i miała wszystko zaplanowane, choćby dlatego, że w Polsce osoba poniżej osiemnastego roku życia nie może być prawnym opiekunem nawet swojego własnego, biologicznego, w bólu urodzonego dziecka, chyba że matka jest mężatką, ale do tego musi mieć ukończonych lat przynajmniej szesnaście i zgodę sądu na zawarcie małżeństwa. Będzie to się jednak wiązało najprawdopodobniej z przerwaniem edukacji, co nie wydaje mi się szczególnie odpowiedzialnym posunięciem. Ogólnie uważam, że nie należy włazić z butami w czyjeś życie, ale od tego jest społeczeństwo, by pewne zachowania promować, a inne potępiać i przez to im zapobiegać w przyszłości.
Tak czy inaczej, samo to, że jakaś kobieta wygląda na piętnaście lat, nie znaczy od razu, że tyle ma. Sama muszę pokazywać dowód niemal za każdym razem, kiedy kupuję jakiś alkohol, więc pewnie wyglądam na mniej niż 18 lat. Jeśli kogoś nie znam, to nie powinnam wygłaszać na jego temat mojej opinii, jakkolwiek interesująca według mnie by nie była. Wot i wsio.
Jest jeszcze druga strona problemu, logika zachodzenia w ciążę. Uważam to trochę za mój osobisty problem, bo jestem kobietą i najprawdopodobniej kiedyś będzie mi dane przejść przez ten dziwny okres w życiu.
Przeczytałam kiedyś, pewnie zresztą też na Onecie, że obecnie nie występuje coś takiego jak wpadka, skoro w każdym większym sklepie, każdej drogerii i aptece można kupić prezerwatywy, a globulki są do kupienia bez recepty. Można mieć niemal stuprocentową pewność, że do zapłodnienia nie dojdzie, więc jeśli rezygnuje się z tego zabezpieczenia, to tylko z powodu własnej decyzji - czy odpowiedzialnej, to już całkiem osobna sprawa. Jedyna sytuacja, w której kobieta nie może zadecydować, czy chce mieć pewność uniknięcia ciąży, to sprawa na tyle poważna, że nawet nie mam ochoty jej poruszać.
I w sumie przypomniała mi się dość zabawna sytuacja, kiedy chyba oddałam akurat komputer do naprawy, kiedy miałam przygotować prezentację na biologię o antykoncepcji (moim zdaniem to była świetna prezentacja, muszę ją jeszcze znaleźć), więc korzystałam z komputera mojego brata i zostawiłam mu w historii przeglądarki jakiś milijon otworzeń portali o antykoncepcji. W tym temacie wiem wszystko (;)), toteż kiedy poszłam akurat na lekcję religii o antykoncepcji i usłyszałam, że wskaźnik Pearla dla prezerwatywy wynosi od 7 do chyba 15 lub więcej, mogłam zgłosić popartą naukowymi danymi obiekcję, chociaż było to bez sensu, bo usłyszałam, że to ja padłam ofiarą manipulacji danymi. Aż przypomniał mi się wtedy ten filmik:
Wystarczy podać trochę mniej ekstremalne wymysły i już można brzmieć wiarygodnie, chociaż też się gada bzdury.
Na koniec próbka materiałów, które zamieściłam w mojej szkolnej prezentacji:

środa, 14 sierpnia 2013

Luizopko

Stało się. Po wielu miesiącach literackiej bezproduktywności i czytania analizatorni, rozpoczęłam swój internetowy projekt. Oto przed wami - Luizopko.
Od dawna lubiłam pisać. Czy to wypracowania na lekcjach polskiego, czy to opka na blogach - zawsze było to coś, co sprawiało mi przyjemnie. W przeciwieństwie do innych dziedzin sztuki, które chciałam uprawiać, literatura zawsze spotykała się z aprobatą ze strony moich rodziców.
Przez jakiś czas próbowałam publikować coś na stronie Fantastyki, ale niespecjalnie mi to wychodziło i w sumie do niczego nie prowadziło. A teraz po raz pierwszy dostarczam coś napisanego przeze mnie szerszemu gronu znajomych i - olaboga! - rodzinie.
Chciałabym pisać książki, nie powiem, że nie, ale nie jestem na tyle próżna, by uważać, że publikowane na blogu opko w krótkich odcinkach czyni mnie pisarką. Wyjaśnienie, dlaczego właściwie chcę to pisać, znajduje się na blogu Luizopka, ale może wyjaśnię to trochę od innej strony.
Jeśli będę pisać coś, co dotrze do moich znajomych, to może nawet dostanę nieco informacji zwrotnych i dowiem się, czy moje pomysły są coś warte, czy mój styl jest przyjemny do czytania, czy może jestem żałosna i beznadziejna i powinnam porzucić literaturę raz na zawsze (jk). Z pewnością ukrywane przed światem blogaski nie doprowadzą mnie do literackiego rozwoju, natomiast upubliczniony blogasek może. I nawet jeśli pewnego dnia przeczytam moje własne dzieUo na PLUS-ie lub NAKW-ie - to też tylko mi pomoże. A więc zachęcam, drodzy czytelnicy, wchodźcie w linki, gdy będą się pojawiać kolejne odcinki mojego opka i zostawiajcie miażdżące komentarze.
W prawym pasku pojawi się dodatek "Moje blogi", więc wchodząc tutaj, będziecie mogli zobaczyć, czy coś nowego pojawiło się na Luizopku. Prawdopodobnie wpisy będą krótkie i będę je dodawała nieregularnie, ponieważ jestem taką zapracowaną osobą... Poza tym nie zamierzam nadawać im tytułów, bo nie mam głowy do tytułów, chociaż wiem, że tytuły są ważne.
Parę osób może poznać postać, wokół której to opko będzie się kręciło, bo już zdarzyło mi się napisać opowiadanie, którego bohaterem był Mikael.
I ostatnia istotna rzecz - nie mam poczucia humoru, bawi mnie właściwie wszystko, proszę więc nie oczekiwać, że opko "pisane z dystansem" będzie od razu zabawne. Niewątpliwie jednak czasami będzie się dało poczuć, że nie traktuję tego całkiem poważnie.
A teraz już zostawiam Was sam na sam z Luizopkiem.

czwartek, 8 sierpnia 2013

Zorientowanie

Pierwotnie wpis miał mieć tytuł "orientacja", ale zajrzałam do słownika i okazało się, że mało brakowało, a użyłabym tego wyrazu nieprawidłowo.
  • orientacja
    1. «umiejętność rozpoznawania określonych miejsc i kierunków w terenie»
    2. «rozeznanie w sytuacji, jakimś zagadnieniu oraz umiejętność ich oceny»
    3. «określone poglądy polityczne lub preferencje seksualne»
Chodziło mi o zorientowanie, znaczenie trzecie.
  • zorientować
    1. «pomóc komuś zrozumieć coś»
    2. «nadać czemuś jakiś kierunek»
    3. «ustawić coś w odpowiednim położeniu»
A dokładnie, chodzi mi o zorientowanie budynków względem stron świata. Dlaczego to jest istotne?
Oto zdjęcie z Google Maps. Przedstawia ono okolice mojego bloku.

Jak widać, większość bloków w okolicy położona jest mniej więcej w kierunku północ-południe. Zastanawiam się, czy zrobiono to specjalnie, czy tak po prostu wyszło.
Chyba jednak tak po prostu wyszło, bo jeden blok ma kilka klatek zorientowanych odwrotnie. To jest mój blok i, między innymi, moja klatka.
Chlip.
No to jeszcze raz - dlaczego to ma znaczenie?
To bardzo proste. Kto chciałby, w dzień taki jak dzisiaj, mieć okno wychodzące na południe? Na pewno nie ja. Niestety, właśnie takie mam okno w pokoju. Całe szczęście, że kiedy robi się naprawdę gorąco, słońce chowa się za resztą bloku. Współczuję ludziom, którzy mieszkają w południowych klatkach.
Problemów z gorącem nie mają mieszkańcy prostych bloków, w których ani jedno okno nie wychodzi na południe. Z drugiej strony, cieszyć mogą się ci, których okna skierowane są ku północy, ale okupione jest to cierpieniem innych - między innymi moim.
I tak, otwieranie okien w moim pokoju po godzinie dziewiątej, a przed godziną dziewiętnastą, może być tragiczne w skutkach. Nie ma, nie ma dla mnie rady, pozostaje mi tylko wietrzenie pokoju przez drzwi.
W ten smutny, gorący dzień przekazuję wyrazy współczucia wszystkim, którzy mieszkają w pokojach po południowej stronie mieszkania/domu. Trzeba uciekać i brać chłodne prysznice kilka razy dziennie.
A najgorsze jest to, że mam ubrania do wyprasowania...

wtorek, 6 sierpnia 2013

Najpiękniejsze słowo

Zajrzałam dzisiaj na Joe Monstera, bo miałam ochotę zobaczyć coś ciekawego. I trafiłam na ten filmik:
Zazwyczaj filmy robione na zasadzie "zaczepiajmy ludzi na ulicy, zadawajmy im pytania i zmontujmy z tego coś interesującego" wychodzą bardzo dobrze. Zwykłe sondy uliczne, "Matura to bzdura" czy inne głupoty są całkiem przyjemne do oglądania. Pełna nadziei obejrzałam 7 minut tego filmiku i nie polecam, jeśli ma się ochotę na cokolwiek inteligentnego.
W całym nagraniu 4 osoby odpowiedziały na pytanie jakoś sensownie. Reszta mówiła o tym, jakie słowa najprzyjemniej im się kojarzą, ale to przecież nie to samo, co najpiękniejsze słowo. Te sensowne odpowiedzi to "motyl", "epos" i "circumstances" oraz "Milenka" jako imię córki. Większość osób podawała takie słowa jak "miłość", "przyjaźń", "życie", "matka". Chyba dwie osoby odpowiedziały "kocham cię", chociaż to dwa słowa.
Nie chcę być wredna ani się wywyższać, ale naprawdę inteligentne osoby raczej byłyby w stanie podać prawidłowe (tj. adekwatne do pytania, bo przecież pytanie jest o opinię) odpowiedzi. Tymczasem osoby montujące wrzuciły 3 z 4 akceptowalnych odpowiedzi (te bez emocjonalnej wartości) prawie na sam koniec filmiku, zapewne jako ciekawostki, jednak nieznaczące. Hmpf.
Oczywiście, że nie można wybrać najpiękniejszego słowa, jeśli nie weźmie się pod uwagę jego znaczenia, często jednak znaczenie bierze górę nad brzmieniem, konstrukcją wyrazu czy etymologią. A w końcu problem "najpiękniejszego słowa", choć niemożliwy do rozstrzygnięcia, jest niezmiernie interesujący. Można było go przestawić w dużo ciekawszym i bardziej logicznym filmie.
Według Niemców, najpiękniejszym wyrazem na świecie jest "yakamoz", tureckie słowo oznaczające "odbicie Księżyca w tafli wody". Jest bardzo ładne, ale zgodzę się z autorem artykułu w linku, że można by się co do tego kłócić. Niewątpliwie to słowo ma bardzo romantyczny charakter i jego znaczenie było ważne przy wyborze. Polskim kandydatem było słowo "filiżanka". Co?! "Filiżanka"? Przecież to słowo jest ledwie polskie! Ma może jakiś tam swój urok, ale w mojej ocenie znalazłoby się gdzieś na końcu kategorii "całkiem ładne". Nawet nie "ładne". Hmpf po raz drugi.
Moim ulubionym wyrazem w języku polskim mogłoby chyba być "zmartwychwstanie", absolutnie nie z przyczyn religijnych (bardziej kojarzy mi się z marchewką). Podoba mi się, ponieważ jest zlepkiem trzech rzeczywistych słów bez żadnych dodatków, a to nie jest częste w naszym języku. No i przy tym ładnie brzmi. Bardzo polsko.
Pod względem pisowni absolutnie najwspanialszym słowem jest "ещё". W alfabecie łacińskim na "jeszcze" potrzebujemy siedmiu liter. Na fonetyczny zapis "jeszczjo" - ośmiu. A tymczasem można to załatwić w trzech znakach. Cudnie.
Jednak ogólnie, zarówno pod względem brzmienia, jak i znaczenia, moim niekwestionowanym faworytem jest słowo "viima". Haha, jeśli nie spodziewałeś się fińskiego wyrazu, to znaczy, że mnie nie znasz. Viima to po fińsku "mroźny wiatr". Zawsze, gdy widzę lub, rzadziej, słyszę to słowo, kojarzy mi się z zimowym podmuchem, który kłuje moją twarz tysiącami małych igiełek mrozu... To bardzo miłe skojarzenie w tak gorący dzień jak dzisiaj.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Nowe przyjaciółki

Mieszka ze mną w pokoju moich dwóch chłopaków, którym w przyszłości poświęcę osobny wpis, ponieważ są tego warci :) Dzisiaj jednak chciałabym pokazać moje dwie przyjaciółki, które dzisiaj się do mnie wprowadziły.
Oto Żyrafa, którą obecnie chętnie nazywam Żyrafcią:
Jeszcze dziś rano była zielona w czarne kropki, ale dopasowałam ją do wystroju mojego pokoju. Historia Żyrafci jest długa. Moja mama kupiła ją w Lublinie ponad 30 lat temu. To śliczne zwierzątko jest więc dużo starsze ode mnie. Chciałam zrobić jej zdjęcie przed pomalowaniem, ale jestem niecierpliwa.
Czyż nie jest przesłodka?
Piotr napisał nawet piosenkę o Żyrafie. Śpiewamy ją na melodię piosenki o odkurzaczu ogórku, którą większość zapewne pamięta ze swojego dzieciństwa:
Żyrafa, Żyrafa, Żyrafa
Głową sobie macha,
Jest długa, cętkowana,
Dała mi ją mama!

Drugą przyjaciółkę kupiłam dzisiaj, kiedy poszłam po farbę dla Żyrafci. Panie i panowie, oto Sarracenia:
A bardziej swojsko, Kapturnica :) Rozważałam muchołówki, rosiczki czy dzbaneczniki, ale w końcu to ta śliczna Kapturniczka przyjechała ze mną do domu. Kapturnica lubi słońce i wodę i nie ma w tym śmiesznym szkle w ogóle ziemi, bo składniki mineralne może czerpać z innych źródeł. Liczę na to, że Kapturnica zostanie moim etatowym dezynsektorem, bo na razie nie mogę przygarnąć jeża.
Po powrocie do domu postawiłam ją na balkonie, żeby zaznała słoneczka, a niedawno przyszłam zabrać ją do mieszkania... i cóż zobaczyłam?
Zamknięty listek! Dobra dziewczynka! Smacznego owada, Kapturniczko :)

wtorek, 30 lipca 2013

Kocham statystyki

Po opublikowaniu nowego posta lubię śledzić statystyki - zazwyczaj na wykresie widać ładny skok od chwili, kiedy udostępnię świeży wpis na facebooku.
Ale wykresy to nie jedyna fajna opcja w statystykach Bloggera. W źródłach ruchu sieciowego można sprawdzić, czego szukali w Google ludzie, którzy trafili przez wyniki na mojego bloga. Czasami znajduję tam coś dziwnego i dzisiaj zajrzałam, licząc na przyjemny mały mindfuck. Nie zawiodłam się:
Owszem, pisałam kiedyś o koniku polnym. Na trzecim piętrze, nie pierwszym, ale i tak dziwi mnie, że a) ludzie chcą się czegoś takiego dowiedzieć od Google (srsly?) oraz b) że mój blog pojawia się na pierwszym miejscu takiego wyszukiwania.
Wot, ciekawostka.

Dlaczego

Jestem chora i trochę nie ogarniam, ale skoro już siedzę w domu zamiast ganiać wiewiórki, to mogę przynajmniej wyżyć się na blogu.
Nie jest to świeża sprawa. Sytuacja, którą opiszę, miała miejsce dwa tygodnie temu, chociaż mam wrażenie, że minęły wieki. Wakacje są beznadziejne, ja już chcę październik.
Od 19 lipca jestem oficjalnie studentką UW. 12 lipca dowiedziałam się, że nie dostałam się na filologię ugrofińską, która była moim pierwszym wyborem. Znalazłam się na 3 miejscu na liście rezerwowej, ale po ogłoszeniu wyników złożyłam dokumenty na ukrainistykę, na którą dostałam się, mimo, iż na ten kierunek zdobyłam sporo mniej punktów, jako że na maturze zdawałam tylko jeden język obcy. Taka magia - na język fiński na filologii ugrofińskiej jest tylko 25 miejsc i do tego ten kierunek nie jest uruchamiany co rok. Na ukrainistyce jest 60 miejsc co roku, więc dużo łatwiej się dostać.
W Katedrze Ukrainistyki zostałam uprzejmie przyjęta przez pracujące tam panie. Poszło szybko i bezproblemowo i żałuję, że w końcu nie będę studiowała na Wydziale Lingwistyki Stosowanej, bo mam do niego dużo bliżej z Piaseczna. Tak czy inaczej, w środę 17 lipca zadzwoniła do mnie pani z UW z zapytaniem, czy wciąż jestem zainteresowana filologią ugrofińską. Powiedziałam, że tak. Następnego dnia odebrałam dokumenty z Katedry Ukrainistyki i zawiozłam je na Wydział Neofilologii. Popełniłam jednak znaczący błąd, bo nie wzięłam ze sobą oryginału świadectwa maturalnego, ponieważ wyszłam z założenia, że Katedra Hungarystyki przyjmie kopię poświadczoną przez inną jednostkę UW. Myliłam się i musiałam dowieźć świadectwo następnego dnia. Ale nie to jest problemem.
Co teraz, z perspektywy czasu, najbardziej mnie wkurza w tej sytuacji, to fakt, że niemiła pani z Katedry Hungarystyki zapytała mnie, dlaczego nie przywiozłam świadectwa.
Może jest to jeszcze zrozumiałe, że wychowawczyni klasy w nauczaniu zintegrowanym pyta ucznia, dlaczego nie wziął butów na zmianę. Takie pytanie jest absolutnie bez sensu, ale można by się nie czepiać.
Jaki jest cel takiego pytania? Może wychowawczyni dowiedziałaby się od ucznia, że zgubił buty, które zostawił w szkole i mogłaby go nie karać. Ale bez oryginału świadectwa nie można przyjąć dokumentów kandydata na studia, więc jakie znaczenie ma przyczyna, dlaczego kandydat tego świadectwa ze sobą nie przywiózł?
Pewnie zabrzmi to dziecinnie, ale można by traktować dorosłą osobę jak dorosłą osobę, a przy tym samemu zachować się sensownie i rzetelnie. Pani z Katedry Hungarystyki postanowiła jednak być niemiła i wścibska. I po co? Żeby pokazać swój autorytet, a mnie upokorzyć? A może ta pani powinna pracować w dziekanacie?
O co w tym wszystkim chodzi? Może muszę pójść do pracy i sama przekonać się, co to znaczy użerać się z ludźmi za marne pieniądze, żeby zrozumieć, dlaczego panie pracujące na uczelniach czy w sklepach są takimi mizantropkami i egoistkami. A może są skorumpowane przez nie całkiem dla mnie zrozumiałe poczucie władzy? Im bardziej zdesperowany jest student, który przychodzi coś załatwić, tym bardziej sadystyczne skłonności budzą się w paniach z dziekanatu.
To ma sens. Dwa razy miałam przyjemność załatwiać coś w dziekanacie WUM-u. Za pierwszym razem weszłam tam bardzo niepewnie i zostałam potraktowana oschle (że tak to eufemistycznie określę), a za drugim, kiedy już wiedziałam, co robiłam, misja powiodła się na każdym etapie (zresztą wtedy pani z dziekanatu nie odezwała się do mnie ani słowem - może to kolejny sukces?).
Ergo: zanim przyjmie się kogokolwiek na jakiekolwiek stanowisko, należy przeprowadzić badania psychologiczne i nie dopuszczać mizantropów i sadystów do zawodów polegających na kontakcie z ludźmi.

sobota, 6 lipca 2013

Teraz mnie widzicie

Właśnie wróciłam z kina. Oglądałam "World War Z". Interesujący film, miałabym do niego nieco zastrzeżeń, ale nie to mnie obecnie porusza.
Tłumacze chadzają różnymi ścieżkami. W przypadku "World War Z", tytuł pozostaje nieprzetłumaczony w polskiej wersji książki i filmu, chociaż książka właściwie nazywa się chyba "World War Z. Światowa wojna zombie", co brzmi całkiem nieźle. "Wojna światowa Z" nie brzmiałoby tak dobrze, jak oryginał, ale moim zdaniem jednak lepiej niż "Światowa wojna zombie". Jestem tylko młodą dziewczyną i nie znam się na tej książce, ale jeśli motyw nazywania zombiaków "zetami" nie jest wyłącznie filmowy, to nie widzę powodu, by nie użyć tego w tytule. Co do filmu, to uważam, że pozostawiając oryginalny tytuł, tłumacz stchórzył, zapewne obawiając się częstej (i uzasadnionej) krytyki wobec polskich tłumaczeń tytułów.
Trochę inaczej było w przypadku książki "Fight Club" Chucka Palahniuka, której adaptacja filmowa w polskiej wersji nosi tytuł "Podziemny krąg". Ma to może jakiś sens w świetle fabuły, ale nie uważam tego tłumaczenia za udane. Cóż by szkodziło nazwać film "Klub walki"? Jedno z dwóch polskich wydań książki nosi identyczny tytuł, co film, natomiast drugie to "Fight Club. Podziemny krąg". To trochę smutne, że tłumacze tak się zasugerowali filmem, ale jestem w stanie to zrozumieć - chodzi o to, żeby potencjalny czytelnik, widząc książkę, domyślił się, że chodzi właśnie o podstawę filmu z Bradem Pittem i Edwardem Nortonem.
O, napisałam o dwóch filmach z Bradem Pittem. Przypadek.
W trzecim, o którym chcę powiedzieć, Pitt już nie grał. Grali tam za to Bruce Banner, Alfred Pennyworth i... hm, Morgan Freeman jest Morganem Freemanem.

Żeby nie było, że coś zaspoiluję, podaję lakoniczny opis filmu z Filmwebu: "Agenci FBI śledzą grupę iluzjonistów, którzy napadają na banki w czasie ich przedstawień i ukradzione pieniądze rozdają publiczności."
Muszę jednak opisać jedną bardzo ważną scenę.
Czworo iluzjonistów początkowo pracowało niezależnie od siebie, dopóki po swoich występach nie dostali kart tarota z wypisanym miejscem i datą. Wszyscy spotykają się jednocześnie w wyznaczonym miejscu i wchodzą do mieszkania, gdzie nie zastają nikogo, widzą natomiast różne rzeczy, między innymi karteczkę z napisem "NOW YOU DON'T".
Oglądałam ten film maksymalnie tydzień temu, ale przyznam szczerze - nie pamiętam, jak została przetłumaczona treść karteczki. Powiedzmy jednak, że nie jest to istotne.
Istotny jest tytuł filmu. Powiązanie jest oczywiste: "NOW YOU SEE ME" - "NOW YOU DON'T".
Polski tytuł filmu? "Iluzja".
Całe szczęście, że przynajmniej zostawiono ten plakat, dzięki któremu tytuł oryginalny łatwo zapamiętać.
Co by szkodziło nazwać film "Teraz mnie widzicie"? Czy cokolwiek by na tym stracił? Tytuły z orzeczeniami są dość rzadkie, więc raczej przyciągają uwagę. Zdecydowanie "Teraz mnie widzicie" brzmiałoby ciekawiej niż "Iluzja". "Iluzja" to najzwyklejszy tytuł na świecie i nie wydaje mi się, żeby szczególnie służył marketingowi.
Najważniejsze jednak jest to, że nazywając ten film "Iluzja", pozbawiono sensu treść kartki, którą znaleźli Jeźdźcy.
Tłumaczenia często pozbawiają tytuły sensu. Tytuł to zawsze część dzieła, tego uczą w szkołach.
Interpretujesz wiersz? A jaki związek z treścią wiersza ma jego tytuł?
Tytuł "Iluzja" nie ma sensu. On po prostu jest i niczego nie wnosi. O innych takich przypadkach Mariusz Max Kolonko nawet zrobił filmik:
Nie będę powtarzać tego, co powiedzieli mądrzejsi, ale od siebie mogę powiedzieć, że sama zwróciłam uwagę na "Milczenie owiec" i fakt, że "owce" nie są tu całkiem na miejscu.
A także zwrócę uwagę na jedną rzecz, o której mówi pan Kolonko. Tytuły obecnie są bez znaczenia w Polsce. Zdarzają się chlubne wyjątki, jak w jednym z lubianych przeze mnie filmów: "Ogród Luizy". Ten tytuł przynajmniej zwraca uwagę na konkretny motyw zawarty w filmie. Ale w większości przypadków tytuł to tylko jakieśtam nawiązanie do treści, nazwanie głównego wątku lub krótki opis całości. Nic znaczącego.
Jak już będę duża i będę tłumaczem, to wszystkie tytuły ładnie przetłumaczę.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Dojrzale i odpowiedzialnie

Opuścili mnie moi przyjaciele.
Właściwie to ja ich opuściłam. Spora część moich znajomych wyjechała wczoraj do Zwardonia. Ja też miałam jechać, ale zrezygnowałam i teraz siedzę w domu i jestem samotna, i z tej mojej samotności aż przypomniałam sobie, że dawno nic nie pisałam na blogu.
Zdaje się, że wspominałam o tym, że komunikacja publiczna sprzyja przemyśleniom. Cóż, nie tylko ona. Inne wspaniałe miejsce, by rozważać sens istnienia, to łazienka. I tak właśnie dzisiaj, gdy brałam prysznic, doznałam olśnienia.
Długo już chodził za mną temat, na który chciałam coś na tym blogu naklikać, bo dość mocno mnie on denerwuje, ale nie byłam w stanie odnaleźć w tym zagadnieniu żadnego sensu. Oczywiście, najtrudniej jest coś znaleźć, kiedy się tego szuka, ale jeśli przestanie się szukać, wszystko staje się łatwiejsze.
Wyobraźmy sobie taką sytuację: szkoła, klasa, godzina wychowawcza. Wybieramy samorząd klasowy. Jedna osoba zdobywa zdecydowaną większość punktów w głosowaniu na przewodniczącego klasy, jednak odmawia tego niezaprzeczalnego zaszczytu. Powód? "Nie jestem wystarczająco odpowiedzialny." Jesteśmy niezadowoleni, bo mieliśmy świetnego kandydata, ale przecież nikogo nie zmusimy. Wychowawca uśmiecha się i mówi: "To paradoksalnie bardzo odpowiedzialne z twojej strony, że przyznajesz, że nie jesteś wystarczająco odpowiedzialny."
Bullshit.
Inna sytuacja, tym razem nie chodzi o scenkę, a o ogólny stan rzeczy. Jest sobie trzynastolatka. Nie całkiem dogaduje się z rówieśnikami, woli rozmowy na poważniejsze tematy niż te, które porusza większość trzynastolatków, nie bawią jej żarty kolegów z klasy. Trzynastolatka ta uważa się za bardzo dojrzałą, ale ponieważ usłyszała, że jeśli ktoś mówi o sobie, że nie jest dojrzały, to oznacza, że w rzeczywistości taki jest, dlatego przy każdej okazji mówi ona, że nie jest dojrzała.
Dojrzałość to temat często poruszany w gimnazjum. Gimnazjum to taki beznadziejny okres, kiedy wiele dzieciaków uważa się za dorosłych, bo już nie są w podstawówce, podczas gdy w rzeczywistości są wciąż takimi samymi dzieciakami, jak wcześniej. Wielu nauczycieli nieświadomie i niechcący podtrzymuje tę idiotyczną atmosferę, wymagając od uczniów "dojrzałości" lub odwrotnie, traktując uczniów jak dzieci z przedszkola, przeciwko czemu gimnazjaliści się buntują, bo przecież są już tacy dorośli.
Pamiętam, że w moim gimnazjum było sporo rozmów na temat dojrzałości. Kiedyś wygłosiłam taką opinię: Dojrzałość fizyczna polega na gotowości ciała do posiadania potomstwa. Dojrzałość psychiczna polega na gotowości do przejęcia na siebie odpowiedzialności za inną osobę (w domyśle: za dziecko). Minęło przynajmniej trzy i pół roku, a ja w sumie nie zmieniam zdania. Dojrzałość nie polega na tym, że przestają nas bawić gry z dzieciństwa, tylko na tym, żeby grać w nie wtedy, kiedy możemy sobie na to pozwolić, bo nie mamy akurat obowiązków do wypełnienia.
Ale odpowiedzialność to nie wszystko. Innym przejawem dojrzałości jest zdolność do rezygnowania z pewnych osobistych korzyści na rzecz dobra innych osób. Dojrzałość to także obieranie odpowiednich celów, możliwych do osiągnięcia - dlatego często wizjonerzy uważani są za niedojrzałych. Granica jest cienka.
Sprawdźmy, czy się nie mylę:

dojrzały
3. «o człowieku: ukształtowany pod względem umysłowym i emocjonalnym»

Powiem szczerze: nie wiem, co to ma oznaczać. Ukształtowany? Czyżby dojrzałość polegała na dotarciu do takiego punktu w życiu, kiedy przestajemy się zmieniać, kształtować, chłonąć nowe idee i przeżywać nowe doznania? Bardziej mi to wygląda na wapniactwo niż dojrzałość. Może to świadczy o tym, że ja nie jestem jeszcze dojrzała i szczerze mówiąc - wolę nigdy nie być dojrzała, jeśli tak to ma wyglądać.

A teraz wrócę do poprzedniej części zagadnienia: jak mówienie o dojrzałości i odpowiedzialności ma się do bycia dojrzałym i odpowiedzialnym? Odpowiedź: nijak.
Odpowiedzialność jest przejawem dojrzałości, ale tylko jednym z wielu.
Jeśli ktoś odmawia przejęcia odpowiedzialności, bo wie, że się do tego nie nadaje, to nie można go nazwać odpowiedzialnym. Ktoś taki jest świadomy swoich wad, w pewnym sensie dojrzały, ale nie w pełni. Jeśli ktoś mówi, że jest kłamcą i nie należy mu ufać, to nie należy mu ufać, a nie zastanawiać się, że skoro przyznał się do bycia kłamcą, to znaczy, że jest szczery, więc można mu ufać.
<dygresja> Kiedyś powiedziałam, że często kłamię. Usłyszałam, że to bardzo odważne, że przyznaję się do kłamania. Wcale nie. Odważnie byłoby nie kłamać albo przyznać się do konkretnych kłamstw. Stwierdzenie "jestem kłamcą" jest puste i bez znaczenia. </dygresja>
Do czego dążę: przyznawanie się do swoich wad nie jest oznaką odpowiedzialności ani dojrzałości. Wręcz przeciwnie, jest wybieraniem linii najmniejszego oporu, unikaniem obowiązków i pracy nad sobą. Jeśli ktoś mówi, że jest niedojrzały, to najprawdopodobniej ma rację.
Bycie poważnym i niedopasowanie do rówieśników świadczy o byciu poważnym i niedopasowaniu do rówieśników. I tyle. Dojrzałość nie polega na tym, by zachowywać kamienną twarz i patrzeć z góry na tych, którzy się śmieją.
I na pewno nie jest czymś, o co warto się bić. Myślę, że dojrzałość przychodzi naturalnie, kiedy już się przestaniemy bić. W końcu najtrudniej jest coś znaleźć, kiedy się tego szuka.

sobota, 8 czerwca 2013

Laptop

Do tej pory nie używałam nowego komputera, bo na starym musiałam jeszcze skończyć Assassin's Creed, ale wygląda na to, że nie uda mi się tego dokonać.
To nawet nie laptop umarł, tylko zasilacz (swoją drogą, drugi zasilacz do tego komputera), ale ma on nieco inne parametry niż ten, z którego korzystam teraz, więc nie chcę ryzykować niewłaściwym użyciem sprzętu.
Wygląda więc na to, że nie dane mi będzie dokończyć Assassin's Creed na razie, bo prawdopodobnie nie dało by się go nawet uruchomić na 64-bitowym Windowsie 8. Zacznę więc na tym komputerze od Deus Ex. Właśnie się instaluje.
Jakie to wspaniałe - mieć wakacje. Wstaję z łóżka o 11 i pierwsze, co robię, to instalowanie nowej gry na nowym komputerze. Yay.

niedziela, 2 czerwca 2013

Niebiescy ludzie

Wróciłam z Mazur wcześniej, niż planowałam. Trochę mi się zachorowało. Teraz jestem już prawie zdrowa, ale wciąż noszę ślady ukąszeń przez meszki. I czuję je.
Ostatnio żyję trochę na YouTube, oglądam różne filmiki podsyłane mi przez Agnieszkę oraz samodzielnie wygrzebane. Ze Frank trochę za rzadko publikuje, szczególnie że zmienił ostatnio sposób tworzenia filmików. Oglądam więc Charlieissocoollike, a teraz Vlogbrothers.
Najpierw, co wyszło z oglądania Charlie'ego.
No i oczywiście sama zrobiłam sobie kilka kalendarzy. Przede wszystkim chodziło mi o kalendarz ćwiczeń fizycznych. Niezwykłe, leniwa Luiza postanowiła ruszyć tyłek! Właściwie, nie miałam wyboru. Jeśli nie zaczęłabym teraz robić tych ćwiczeń, prawdopodobnie już wkrótce nie mogłabym się ruszać z powodu bólu pleców. Dlatego znalazłam sobie zestaw ćwiczeń rehabilitacyjnych na kręgosłup, planuję zacząć dzisiaj zaraz a6w i ruszyłam hula-hoop. Trochę śmiesznie czuję się z tym, że nie ćwiczę ze względu na próżność. Mam wrażenie, że trochę tak tylko sama siebie oszukuję, że tak naprawdę chcę mieć ładny brzuch a nie zdrowy kręgosłup, ale prawda jest taka, że próżność nigdy nie była dobrą motywacją, a chęć pozostania mniej więcej sprawną jeszcze przez parę lat działa całkiem nieźle.
Piszę tutaj o tym wszystkim, żeby nie przestać. Bo jeśli teraz się pochwalę i przerwę łańcuch, będzie mi wstyd. A chodzi o to, żeby nie było mi wstyd. Chodzi o to, żeby pokazać, że się da.
Drugi kalendarz zrobiłam na pisanie. Codziennie muszę dodać chociaż jedno zdanie do fikcji, którą tworzę.
Trzeci to najtrudniejsza sprawa. Miałam go zacząć dzisiaj - wczoraj nie mogłam, bo byłam w Siedlcach - ale jeszcze tego nie zrobiłam i z każdą minutą mam coraz gorsze warunki do tego. Trzeci kalendarz to lira korbowa. Mam nadzieję, że jutro mi się uda, jeśli dzisiaj FILDI nie da mi kopa w tyłek.
Poza tym obejrzałam to:
Chodzi o 1:32-1:50. To straszne. Straszne, straszne, straszne. The horror, the horror! Dowiedziałam się, co zrobić, żeby moja skóra nabrała niebieskiego koloru! Jak mogę się teraz oprzeć perspektywie zmienienia swojego koloru skóry na niebieski?! Blargh, zawsze chciałam być niebieska! Czytając "Oskara i panią Różę" myślałam głównie o tym, że chciałabym być niebieska jak Peggy Blue. Bo oczywiście wyobrażałam sobie, że to ładnie wygląda. Ale ludzie z niebieską skórą wyglądają super. Na przykład ten pan:
Ten pan zaniebieszczył się od srebra, jak to na ogół bywa w przypadku niebieskich ludzi. So awesome.
Muszę wytężyć całą siłę woli, której nie mam, żeby nie zacząć biegać jak szalona po aptekach w poszukiwaniu srebra koloidalnego.
A tymczasem... A6W!

środa, 29 maja 2013

Mazury

Jadę i nie biorę telefonu, nie ma mnie więc do niedzieli. Jeśli trzeba, można się skontaktować przez moją mamę lub Piotra :)

środa, 22 maja 2013

Tyle wygrać

20 punktów z polskiego, 30 z angielskiego. Nigdy wcześniej nie czułam się kujonem tak bardzo. Ja kujonem, dobry żart. OK, nigdy wcześniej nie czułam się szczęściarzem tak bardzo.
Haha, jestem najlepsza.
Dobra, dobra, poczekamy do wyników pisemnych...
Ale jestem dobrej myśli.

wtorek, 21 maja 2013

Wielki dzień

Nadszedł wielki dzień. Wypełniłam dziś mój długo wstrzymywany zamiar. Efektami pochwalę się wkrótce, w jak będzie się dało na nie patrzeć. Póki co, są zawinięte w folię.
W ogóle ostatnio moje życie jest wspaniałe: gram w Assassin's Creed, robię dywan, czytam Zbrodnię i karę (w samą porę), jeżdżę autobusem i śpię. Żyć, nie umierać. A, no i jeszcze piję kawę. Bardzo istotna część.
Jutro ostatecznie skończę z maturami i zacznę wakacje. Muszę przyznać, że liceum było jak do tej pory najlepszym z zakończonych już okresów mojego życia.
Miałam ochotę dzisiaj ugotować obiad, ale nie miałam z czego, a nie mogłam za bardzo pójść do sklepu, bo w Piasecznie przywitała mnie ulewa i zmusiła do prędkiego powrotu do domu. I tak przemokłam, a do tego musiałam zadowolić się płatkami na mleku.
Skoro już piszę nieskładne głupoty, to pochwalę się: z matury ustnej z polskiego dostałam 20 punktów i dowiedziałam się, że moja prezentacja była dojrzała i dobrze przygotowana. Yay! Jutro muszę zdobyć 30.

wtorek, 14 maja 2013

Syndrom sztokholmski

Żeby nie napracować się dzisiaj za dużo, po przećwiczeniu mniej więcej mojej prezentacji, która okazała się o wiele za długa, postanowiłam poczytać coś ciekawego w Internecie i padło na SMBC. Nie czytam tego regularnie, więc miałam sporo do klikania w strzałkę w lewo. I doklikałam się do tego komiksu:
Jako zakompleksiona niespokojna gimnazjalistka dużo żałowałam. Często myślałam o tym, że chciałabym cofnąć czas i oszczędzić sobie różnych drobnych upokorzeń, kiedy na przykład podałam przy wszystkich złą odpowiedź na lekcji lub powiedziałam coś głupiego przy kimś fajnym. W końcu doszłam do momentu, kiedy stwierdziłam, że nie warto żałować tego, co się wydarzyło, bo niczego nie zmienię, a w końcu bez tego wszystkiego nie byłabym tym, kim jestem teraz.
Ale może to właśnie nie jest rozsądne. Być może należy żałować, bo przecież żałowanie czegoś, co się stało, też mnie kształtuje. Jeśli nie przejmuję się głupotami, które dawniej popełniłam, mogę nigdy nie nauczyć się na błędach i robić to wszystko znowu i znowu, i znowu.
Teraz już nie całkiem pamiętam, co kiedyś spędzało mi sen z powiek. Nie zapamiętałam nawet emocji, które towarzyszyły mi w tych idiotycznych chwilach. Jest jednak jedna rzecz, którą jestem w stanie sobie przypomnieć i kiedy o tym myślę, nie potrafię nie żałować. Po chyba dziesięciu latach wciąż jest mi głupio.
Dochodzę do wniosku, że czasami nie da się nie żałować. I dobrze. Dzięki temu, jeśli pojawi się szansa, żeby naprawić swój wizerunek, będzie mi bardziej zależało na tym, żeby jednak zapamiętano mnie dobrze. Ewentualnie może to być motywacją, żeby wyprowadzić się z miasta i zacząć się rozwijać przez to, że będę z dala od tych ludzi. Tak czy inaczej to dobrze.
Mówiąc, że nie żałuję niczego, tylko to sobie wmawiam. Nieżałowanie też niekoniecznie musi być takie fajne i dobre. Też może zaszkodzić. Dlatego żałować i wybaczać sobie też trzeba z umiarem. Nie besztać się wiecznie za błędy sprzed lat, ale też nie twierdzić, że to było dobre.
To nie było dobre.
To było idiotyczne.
Borze zielony, chciałabym tego nigdy nie zrobić, tamtego nigdy nie powiedzieć.
Blargh.
Ale! w sumie ułożyło się korzystnie dla mnie. Jestem całkiem zadowolona ze swojego życia, może nawet dojdę wkrótce do etapu, w którym będę bardzo zadowolona.
Ach, aż zrobię sobie herbatę.

A moje włosy już nie są niebieskie. Czy tam zielone. Czy szare. Ciężko określić, jakie one wczoraj były. Teraz mam idiotycznie jasne włosy i jest mi z tym dobrze. I mogę już używać wsuwki. Yay, słodko.