poniedziałek, 25 lutego 2013

Miłość i poznanie, czyli rzecz o języku

Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa.

Przeprowadziłam ostatnio dwie interesujące rozmowy, obie poruszające kwestie poniekąd filozoficzne, ale oparte na problematyce językowej.
W pierwszej z nich moim rozmówcą był człowiek, który do tej pory twierdził, że nie wierzy w miłość, teraz jednak nie jest tego taki pewien. Z tego, co zauważyłam, zaprzeczenie istnieniu miłości wzięło się u niego z braku akceptacji dla tego, co się obecnie jako miłość określa. Sformułowanie "kocham cię" stało się wytartym, bezwartościowym zwrotem, wobec czego mój kolega postanowił je odrzucić, a większą wagę nadał stwierdzeniom, niosącym pozornie mniej znaczącą treść, takim jak "lubię cię". Dostosował język do siebie, ale tylko dlatego, że wcześniej dostosował siebie do języka. Myślę, że język powinien mówić, co pomyśli głowa, nie odwrotnie. Powinien służyć do wyrażania myśli, a nie je formować.
Dlaczego zniechęcać się do pewnych wartości tylko dlatego, że wyrażane są w nieodpowiadający nam sposób? Czy nie prościej nadać naszemu językowi osobiste zabarwienie? Kiedy ja mówię "kocham cię", zapewne znaczy to co innego niż te same słowa w ustach innej osoby, ale nie waham się powiedzieć tego, jeśli naprawdę tak czuję. Kocham moją rodzinę i przyjaciół. Czasem potrzebuję specjalnej "zachęty", żeby to z siebie wydusić, ale tak mówię i to mam na myśli. Kiedy jednak to mówię, nie mam na myśli tego, co się kryje pod tym wyświechtanym "kocham cię". Uważam, że romantyczna miłość powinna wyrażać się w czymś więcej i moja głowa ma dużo więcej do przekazania, niż te proste słowa. Żeby tylko język chciał to zrobić... Bo z czynami nie mam chyba problemu. Nie myślę, żebym miała.
Druga rozmowa wynikła z faktu, że Agnieszka jest elfem. Co więcej, Agnieszka jest jedynym elfem, którego znamy. Czy Agnieszka może więc powiedzieć, że zna jakiegoś elfa? Czy można powiedzieć, że Agnieszka spotkała kiedyś elfa?

Zgodnie z tym, co stwierdziłam o języku wcześniej - można tak powiedzieć. Inna sprawa, co będziemy mieli na myśli i jak uargumentujemy swoje zdanie.
Z elfiego językowego problemu wynika tutaj inny, filozoficzny. Czy znamy siebie? Czy znam siebie tak, jak znam Agnieszkę albo dowolną inną osobę? Na pewno wiem o sobie więcej niż o nich, ale nie całkiem wiem, czy znam siebie. W tym momencie odniosę się, jak to robię często, do słownika.  

znać 
1. «mieć pewien zasób wiadomości o kimś lub o czymś» 
2. «utrzymywać z kimś znajomość»
3. «umieć coś» 
4. «wiedzieć, że coś istnieje» 
5. «dawać się odczuć lub zauważyć»

Niewątpliwie mam o sobie pewien zasób wiadomości. Niewątpliwie też daję się sobie odczuć lub zauważyć. Nie zgodzę się z punktem czwartym, ponieważ sama wiedza o istnieniu nie powinna być określana jako znajomość. Wiem, że istnieje książka pod tytułem "Zmartwychwstanie", napisana przez Lwa Tołstoja. Co więcej, posiadam ją - stoi na mojej półce. Ale nie znam jej, bo jej nie przeczytałam i nie mam pojęcia, o czym ona może być. Co do punktu czwartego, moim zdaniem nie powinien się on odnosić absolutnie do osób, ponieważ zdecydowanie mam pewien zasób wiadomości o RDJ, ale nie powiem, że go znam. Z kolei samo posiadanie zasobu wiedzy o Kiroileva Siili wystarcza mi, żeby stwierdzić, że znam Kiroileva Siili.
Punkt drugi odnosi się tylko do osób, ale myślę, że można też powiedzieć: tylko punkt drugi odnosi się do osób. Z tego wynikałoby, że Agnieszka nie zna żadnego elfa.
Ale czy ścisłe trzymanie się słownika nie byłoby zaprzeczeniem mojego poglądu na temat języka? Zdecydowanie byłoby, w końcu dążę do samodzielnego ustalania definicji. W takim zakresie, aby nie popełnić błędu językowego, oczywiście. Słownik z pewnością pomaga, ale nie mogę do niego się ograniczać, jeśli mój język giętki ma mówić wszystko, co pomyśli głowa.
Co więc znaczy czasownik "znać" dla mnie samej?
Przede wszystkim jest w tym coś głębszego niż powierzchowna wiedza. Znać rzecz to znaczy wiedzieć, jaka jest jej istota. Znać osobę to znaczy wiedzieć, kim właściwie ten ktoś jest, wiedzieć o nim coś, co pozwala na nawiązanie więzi (niekoniecznie w sensie pozytywnym; znamy też ludzi, których nie lubimy).
Teraz wyczerpałam już problem natury językowej i pozostaje czyste rozważanie nad tym, czy znam siebie.
Przede wszystkim, ja myślę, że człowiek może siebie poznać i o to chyba chodzi w człowieczeństwie, żeby zastanowić się nad sobą i naprawdę poznać swoją naturę, a wtedy zaakceptować ją lub zminimalizować jej znaczenie w tym, jakim się jest. Oczywiście odbywa się to zawsze stopniowo, pracujemy nad niewielką liczbą aspektów osobowości jednocześnie i też niewielką liczbę jednocześnie poznajemy.
Jeśli znamy kogoś, jesteśmy w stanie przewidzieć jego reakcje. Czy jestem w stanie przewidzieć własne reakcje? Jeśli nie, czy wynika to z nieznajomości siebie samej, czy raczej z "niedowładu" wyobraźni?
Poza tym pozostaje kwestia najistotniejsza: znać kogoś to poniekąd odbierać go w określony sposób, wiedzieć, jaki właściwie jest. Czy mogę wiedzieć, kim jestem? Myślę, że tak. Przecież ja siebie też jakoś odbieram. Ja najlepiej mogę się przekonać, co jest dla mnie najważniejsze i wokół czego moje życie się kręci, ale widzę to inaczej niż ktoś z zewnątrz. Kto wie lepiej? Czasem mówię "dobrze mnie znasz", bo niektórzy potrafią lepiej wyrazić moje własne myśli niż ja sama, ale jednocześnie nie mają pojęcia o tym, co się dzieje w innych zakamarkach mojego umysłu. Chyba nikt nie wie lepiej, tylko ludzie znają mnie inaczej. Stąd biorą się wątpliwości, ale stąd też może przyjść odpowiedź - znam siebie, po prostu nie tak, jak znam innych.
Z filozoficznego kubka herbaty pozdrawia Luiza.

niedziela, 24 lutego 2013

Bomby

Spędziłam dziś parę godzin na obieraniu i krojeniu warzyw w niezwykłym miejscu i towarzystwie. Jedzenie gotowane jest co niedzielę z myślą o potrzebujących, którym ciepły posiłek w zimne dni pomaga przetrwać w mieście. Nie zostałam na rozdawaniu, nigdy się też na nie nie natknęłam i nie wiem, jak wygląda. Samo gotowanie mnie zaskoczyło, bo spodziewałam się, że odpowiedzialna za nie grupa jest większa i bardziej zorganizowana, ale może to kwestia "wczorajszej", poimprezowej atmosfery.
Ale nie o ziemniakach myślę teraz. Myślę o napisie na murze. Kiedy go zobaczyłam, wiedziałam, że jestem na miejscu. Może trochę przekręcę właściwą treść, ale wydaje mi się, że brzmiała ona "jebać frajerów z O.N.R."
Mniejsza o samo ONR. Mniejsza o nazwy, systemy i organizacje. Chodzi mi o ludzi, którzy nie doceniają wartości świętego spokoju, którzy są ograniczeni i którzy lubią innym zaglądać przez okno.
Ostatnio rozmawiałam trochę z różnymi osobami na temat dobroci. Kto jest dobrym człowiekiem. Trochę mi to przypomina mój wpis "Dobrzy ludzie" i chodzi o całkiem podobne sprawy. W każdym razie, moja konkluzja jest taka, że dobry człowiek to taki, który przede wszystkim nie stoi nikomu świadomie na drodze do szczęścia i nie próbuje innych ludzi zmieniać na rzecz własnego światopoglądu, tylko pozwala żyć tak, jak kto chce. I to nieważne, czy lubi się upić, przeklina i sypia co tydzień z inną osobą, czy jest religijny i czy ma w domu porządek, bo to jest jego życie i nie można go na tej podstawie oceniać. Każdy powinien mieć prawo, by być sobą. To podejście do innych jest kryterium, na podstawie którego można kogoś określić jako dobrego lub złego człowieka.
Znam osoby, które dążą do tego, żeby zaprowadzić na świecie ład i porządek i robią to na mnóstwo różnych sposobów, ale działają praktycznie tylko na korzyść innych. To są dobrzy ludzie. I nie do zliczenia są różnice między nimi.
Znam też osoby, które wyznają zasadę "po pierwsze: nie szkodzić". Te osoby nie ingerują w życia innych, ale działają na ich korzyść, bo często ograniczają działalność szkodników. To także są dobrzy ludzie i także bardzo się od siebie różnią.
No i w końcu znam złych ludzi. To są ludzie, którzy nie tylko przyjęli własny, restrykcyjny system wartości (co jest OK), ale dążą do tego, żeby wszyscy go przyjęli, w związku z czym tępią tych, którzy mają inne systemy (co jest be). Ja nazywam ich często "wojującymi". Wojujący katolicy, wojujący ateiści, wojujący mięsożercy, wojujący wegetarianie. To są szkodniki.
Naturalne jest to, że chcemy się dzielić ze światem tym, co uważamy za dobre, ale nie wpychamy na siłę Snickersa cukrzykowi, bo dla niego to nie będzie dobre ani trochę. Co więcej, nie krytykujemy wtedy cukrzyka za to, że po zjedzeniu wmuszonego Snickersa umiera. To jest złe, drogie dzieci.
Poglądy najlepiej jest wyrażać pozytywnie, nie przez krytykę. W tym miejscu można wyczuć luizową hipokryzję, ale! można zwrócić uwagę na to, że nawet, kiedy piszę o bombach, sporo też wspominam o pozytywnych postawach i nie ograniczam się do narzekania. Tak czy inaczej, pozwolę sobie tutaj pominąć przykłady, po prostu przemyśl, drogi czytelniku, jak przedstawić swój światopogląd mówiąc tylko o tym, co jest dobre i nie wspominając o tym, co według Ciebie jest złe. I wtedy na pewno będzie to wyglądało dużo lepiej.
Jestem anarchoprymitywistką. Moje poglądy są dość "ostre" jak na dzisiejsze standardy, ale zauważyłam, że dużo lepiej mi się żyje, od kiedy myślę o korzyściach z wolności i natury zamiast o szkodach wynikających ze współczesnej cywilizacji. Dzięki temu, że je ignoruję, ich zły wpływ na mnie jest ograniczany.
Poza tym, jeśli chciałabym kogoś przekonać do moich standardów, powinnam przekazać wynikające z ich przyjęcia korzyści i uważać, żeby nie skrytykować wartości, do których osoba przekonywana może być przywiązana, bo jeśli ugodzę w jej ideały, na pewno ta osoba przyjmie negatywne nastawienie. Nie o to przecież chodzi.
Wszyscy chcemy mieć w życiu święty spokój. Nie wiem, kto chciałby żyć na totalitarystycznej Utopii Tomasza Morusa. Dobrze jest mieć świadomość, że pierwszym krokiem do zachowania swojej prywatności jest pozostawienie cudzej w stanie nienaruszonym. Live and let live, dammit.

sobota, 23 lutego 2013

O co chodzi z tym tytułem?

Krótko i węzłowato, bo już byłam pytana, co właściwie znaczy ten tytuł "Hurdy-gurdy hurly-burly".
"Hurdy-gurdy" to po angielsku lira korbowa. Ja zasadniczo grywam na lirze. Ponieważ nie chce mi się znowu wyciągać kamery, a poza tym też liry i robić zdjęcia, wklejam fotkę jaką już mam, w jakości telefonowej:
Widać, że ma korbę i skrzynkę klawiaturową, a nawet kawałek klawiatury też można dostrzec.Miałam w planie poświęcanie jej więcej uwagi i pisanie o niej, ale muszę się zajmować innymi sprawami, a poza tym nie czuję się komfortowo, hałasując lirą w całym mieszkaniu, a instrument jest naprawdę głośny. Póki co lira przebywa więc głównie w pokrowcu, czekając na lepsze dni. Przydałyby się też lepsze struny.
"Hurly-burly" to słowo stworzone przez Szekspira, pojawiające się w "Makbecie". "When the hurlyburly's done, / When the battle's lost and won", mówi wiedźma. "Hurly-burly" oznacza "zamieszanie", mniej więcej. Dobrze opisuje zawartość tego bloga.
"Hurdy-gurdy hurly-burly" zasadniczo oznacza "zamieszanie wokół liry korbowej" i tak właśnie wyobrażałam sobie mój kontent. Nie wyszło, ponieważ mało tu liry, zamieszanie jednak wciąż jest.
Pozostaje jeszcze kwestia adresu, chociaż nie powiem, żebym miała tu szczególnie dużo do wyjaśniania. Po pierwsze "osmiryd" świetnie brzmi. Po drugie, to jeden wyraz, a dobrze, żeby adres był jednowyrazowy. Po trzecie, osm i iryd to pierwiastki o największej gęstości, co czyni je na swój sposób niezwykłymi, jak również i to, że występują na Ziemi tylko w niewielkich ilościach. Osmiryd to ich magiczne połączenie :)

Nie z tej ziemi pozdrawia Luiza.

Chaotyczna kuchnia Luizy: Norweskie sucharki


Z Norwegii wróciłam z dużym bagażem doświadczeń. W ciągu tego wrześniowego tygodnia przekonałam się, że morze jest fajne, zobaczyłam jak wyglądają szczypce kraba oddzielone od kraba, nauczyłam się tańczyć do Gangnam Style oraz w którą stronę przewozi się alkohol między Polską a Norwegią. Poza tym przekonałam się, że nie jest mitem informacja, że największe biusty w Europie mają Finki, a także, że IB wypiera ludziom mózgi. Upewniłam się w przekonaniu, że można prowadzić kuchnię dla jednej osoby z jednym garnkiem i jedną łyżką (i niczym więcej, jeśli chodzi o naczynia i sztućce). Poznałam też ciekawy rodzaj supermało pracochłonnych (Marto, coś dla Ciebie) sucharków. Z Finlandii rok wcześniej przyjechałam z paczką sucharków (Väinämöisen PalttoonNapit, polecam), z Norwegii suchary przywiozłam w pamięci.
Przepis na te sucharki krążył wśród Norwegów i znają go tam właściwie wszyscy. Ja nigdy nie słyszałam o czymś takim, póki nie zobaczyłam ich u mojej hostki Eline. Może czas rozpowszechnić je trochę, bo to danie uberłatwe i uberzdrowe. Składają się z ziaren i otrębów zbożowych oraz odrobiny soli, więc są też całkiem smaczne. Jak to przekąska.
W każdym razie, dzisiaj Luiz postanowiła zostać gryzoniem i zrobiła te sucharki, zapraszam więc do nowej nordyckiej przygody kulinarnej.
Skład sucharków jest następujący:
2dl grov rug
2dl havregryn
2dl havrekli
2dl sesamfrø
1dl linfrø
1dl kruskakli
2ts salt
7dl vann
Mnie nie udało się kupić dwóch pierwszych składników i zastąpiłam je odpowiadającymi płatkami. Tak to wyglądało razem:
Nieoceniona była pomoc mojego brata, który przytrzymał miskę, żebym mogła zrobić zdjęcie pokazujące mniej więcej różnorodność składników:
W tle nasz piękny kuchenny kalendarz Playboy.
Gdybym obróciła kamerę o kilka stopni w prawo, byłoby widać
ogromne cycki modelki, na szczęście oszczędzimy sobie tego widoku.

Potem tylko dodać wodę i wymieszać, a następnie wyrzucić na blachę. Warstwa powinna być cienka, ale trzeba uważać, żeby nie pozostawić dziur. Kiedy uda nam się rozłożyć naszą pacię równomiernie, psujemy to, dzieląc ją od razu na kawałki odpowiedniej dla nas wielkości.
Po upieczeniu sucharki są niepodzielne inaczej niż przez gryzienie lub łamanie. Krojenie absolutnie nie wchodzi w grę, więc pożądaną wielkość trzeba im nadać przed włożeniem do piekarnika.
Piecze się to teoretycznie przez 45 minut w temperaturze 150°C. Eline radzi od siebie zapomnieć o czasie i po prostu regularnie sprawdzać ich stan, a ja - podkręcić temperaturę. Świeże doświadczenie mówi także, że termoobieg w tym wypadku za bardzo nie pomoże. Może się przydać obrócenie ich, kiedy zesztywnieją na zewnątrz, ale od spodu będą wciąż wilgotne. Eline tego nie robiła, ja musiałam.
A oto gotowe sucharki, voila:

No dobra, a teraz składniki po naszemu:
2dl żyta
2dl owsa
2dl otrębów owsianych
2dl sezamu
1dl siemienia lnianego
1dl otrębów pszennych
2ts soli
7dl wody
Smacznego.

Z mysiej norki pozdrawia Luiza.

czwartek, 21 lutego 2013

Chaotyczna i ekspresowa kuchnia Marty: Zupa paprykowa

Marta ugotowała dla mnie zupę i nawet dała przepis, więc niewykluczone, że będę miała co sobie gotować.


Zupa jest czerwona i ostra niczym najgłębszy krąg piekieł, czyli dokładnie taka jak lubię. Nie będę udawać, nie je się jej najłatwiej, chociaż jest pyszna, ale dzisiaj już przyszło mi to lżej niż wczoraj, więc pewnie zdążę się przyzwyczaić, zanim zjem cały garnek.
Z kwestii kulinarnych oprócz tej zupy mam jeszcze jedną informację: pamiętaj, drogi czytelniku. Zawsze, zanim dodasz do mieszanki kolejny składnik, najpierw sprawdź, czy ten składnik wciąż nadaje się do zjedzenia. Może się okazać, że zmarnujesz całą miskę mąki, bo beztrosko dodasz otrębów żytnich i wtedy okaże się, że te otręby dawno przestały być dobre, chociaż termin przydatności do spożycia upłynie dopiero w lipcu.

A poza tym dziwnie mi się ostatnio żyje. Lubię zimę, nawet bardzo. Zima jest ładna i przyjemna i dużo z nią zabawy. Zimą można nosić ładne rękawiczki. Zimą marzną uszy, nosy i policzki. Zimą grzeje się łapki kubkiem termicznym i nosi wygodne swetry.
Mimo wszystko, ostatnio już nie ucieszyłam się, widząc, że pada śnieg. Pewnie to przez chorobę, której wciąż nie mogę się pozbyć, ale trochę chciałabym, żeby już nadeszła wiosna. Jakoś podświadomie liczę na to, że wiosna przyniesie zmianę i będzie to zmiana o tyle wygodna, że nadejdzie sama i ja nic nie muszę robić, żeby nadeszła. Na moją wiosnę niech pracuje wszechświat.
Od jakiegoś czasu każdej zimy nadchodził taki moment, że już tylko czekałam na wiosnę. Czasami, jeśli zbyt długo jesteśmy skazani na czyjeś towarzystwo, nawet jeśli lubimy tę osobę, w pewnym momencie mamy jej już dosyć. Ja tak miałam właśnie z zimą. Kocham ją, ale zawsze męczy mnie jej długie trwanie. Na przełomie lutego i marca zazwyczaj już tęsknię do wiosny. Jeszcze do tego przełomu trochę brakuje, ale ja już zaczynam o wiośnie myśleć.
Ale co fajnego jest w wiośnie? Pyłki latają, śnieg się topi i wychodzą spod niego psie kupy, pojawiają się owady i zmienia się rozkład jazdy pociągów.
Ja chyba nie chcę wiosny, tylko tej zmiany. Póki co nie umiem jakoś się zmusić do sensownego działania. Od czasu do czasu pouczę się i zrobię jakieś zadania, ale szybko to porzucam i zajmuję się mało produktywnymi czynnościami. I nic nie daje mi poczucia zmiany, żadna zamiana szczegółów jak przestawienie mebli, pomalowanie włosów czy nowy telefon. Borze zielony, niech już będzie maj i niech już będzie po maturze. Niech nawet te dzieciaki na placu zabaw pod moim oknem wrzeszczą, byle niech zakwitnie lilak i konwalia i niech całe miasto nimi pachnie.
Ale na razie jest zima i tak też jest dobrze. Jeziorka pięknie wygląda - ostatnio, kiedy byłam nad rzeką, zobaczyłam kąpiącą się sójkę na drugim brzegu i aż żałowałam, że nie miałam aparatu. Herbatę najprzyjemniej się pije, gdy jest zimno. Mróz rysuje na szybach w pociągach i autobusach. I można zwinąć się na siedzeniu w Ikarusie, tym ustawionym bokiem. Więc niech będzie zima. A po zimie od razu maj.

niedziela, 17 lutego 2013

Chaotyczna kuchnia Luizy: Karjalanpiirakat

Nie chcę, żeby stało się monotematycznie, dlatego przez najbliższy tydzień nie będę nic jadła, żeby nie mieć więcej okazji do publikowania Chaotycznej kuchni Luizy. Na razie jednak wykorzystałam to, co mi zostało z quinoaburgerów i przygotowałam wegańską wersję pierogów karelskich.
Korzystam z przepisu opublikowanego na oficjalnej stronie Ambasady Finlandii w Warszawie, którego źródłem jest "prawdziwa fińska babcia". Zdaje się, że Ambasadzie można ufać.
Ciasto na pierogi karelskie jest niesamowicie łatwe do zrobienia. Trochę wody, trochę soli, trochę mąki żytniej. Pszennej używam tylko podczas wałkowania. Wiem, że "trochę" to mało precyzyjne określenie. Ilość soli zależy od ilości mąki i wody, więc tu polecam trzymanie się oryginalnego przepisu (ostrzeżenie: tak, to będzie słone), jeśli chodzi natomiast o proporcje woda:mąka, to nawet Ambasada mówi, że ta ilość wody jest orientacyjna i ciężko jest podać dokładne ilości. Moje doświadczenie wskazuje, że ciasto na pierogi karelskie ma wtedy dobrą konsystencję, kiedy można z niego ulepić Muminka:
Muminek niestety długo nie pożył, bo zaraz potem go rozwałkowałam. Smutne.
Pierogi karelskie tym się różnią od naszych polskich, że robi się je z owalnych kawałków ciasta i nie zamyka się ich. Falbanka po prostu otacza farsz. No i ciasto jest dość chrupiące.
Tradycyjny farsz - ryż gotowany w mleku - jest niewegański i nawet zastanawiałam się ostatnio, czym go zastąpić. Dzisiaj problem rozwiązał się sam, bo już nie miałam ochoty na kotleta. Szczególnie nie miałam ochoty na kotleta na śniadanie. No i znowu nie miałam bułek.
Z jednego Muminka zrobiłam cztery pierogi. Przepis na stronie zakłada oczywiście dużo więcej (30), ale ja miałam tylko na tyle farsz. Zjadłam wszystkie, pisząc ten post, więc drugie zdjęcie to też już tylko wspomnienie.
Tak naprawdę prawdopodobnie niedługo pojawi się więcej moich kulinarnych przygód, bo wczoraj dostałam marchewki <3, a jeszcze dzisiaj zamierzam zrobić kolejną partię ciasteczek z owocami, które już do mnie jadą. Słodko!
Byłoby tylko dobrze wyzdrowieć kiedyś, bo jestem już zmęczona chorowaniem.

Z Doliny Muminków pozdrawia Luiza.

piątek, 15 lutego 2013

Chaotyczna kuchnia Luizy: Quinoaburger

Oto i zapowiedziany pierwszy wpis kulinarny. Gotowałam to ja, więc jest quinoa i są mrożone warzywa oraz oliwki, czyli wszystko, na czym opiera się moja dieta. Miałam ochotę na niezdrowe jedzenie, dlatego patelnia poszła w ruch.
Moje czynności kuchenne rządzą się kilkoma podstawowymi zasadami.
Po pierwsze, nieważne co robię, zawsze powstaje okropny bałagan. Staram się nad tym panować i redukować ten czynnik. Wydaje mi się, że radzę sobie nie najgorzej.
Po drugie, nie kontroluję ilości. Zawsze czegoś jest za dużo lub za mało. To kwestia ostrożności i doświadczenia i wydaje mi się, że stopniowo dążę do harmonii w ilościach, bo coraz lepiej wiem, co dale jaki efekt.
Po drugie i pół, nie ogarniam przypraw. Zazwyczaj jem na ostro, więc sypię przyprawy bez opamiętania, ale problem pojawia się wtedy, kiedy używam imbiru, kardamonu czy kurkumy. Z drugiej strony, często zapominam w ogóle o przyprawach. Bardzo rzadko dodaję sól i często też olewam wszystko inne, na przykład dzisiaj. Posoliłam tylko wodę do soczewicy, bo tak kazali na opakowaniu.
Po trzecie, to samo danie nie wychodzi dwa razy tak samo, chyba że robiłam je już tyle razy, że już mi się to ustabilizowało.
Po czwarte, nic nie wychodzi, jeśli gotuję dla kogoś innego. Jeszcze nie było tak, żeby smakowało mi danie zrobione z myślą o innych osobach. Jeśli gotuję sama dla siebie, to zazwyczaj jestem zadowolona.

To chyba tyle. Mogę już przejść do quinoaburgera. Burgery ogólnie są chyba dość proste i niewymagające, dlatego udało mi się nie zepsuć mojego.
Najważniejszym elementem burgera jest, zdaje się, kotlet. Moje kotleciki zrobiłam z komosy z dodatkiem soczewicy, płatków owsianych oraz papryki konserwowej, czyli tego, co było w domu (jestem chora i spłukana, kupienie czegokolwiek nie wchodziło w grę). Ugotowaną quinoę pokazałam już w poprzednim wpisie, śmieszne kuleczki z ogonkami. Soczewicę oczywiście również ugotowałam, ale oprócz tego zmieliłam ją w blenderze (z wodą). Płatki owsiane też zmieliłam (na sucho), paprykę tylko podzieliłam na małe kawałeczki, bo nie chciało mi się trzeci raz czyścić blendera. Wszystko razem wyglądało tak:
Na żywo jakoś bardziej apetycznie. Z tego łyżką uformowałam kotlety - na razie tylko dwa, ale wyszło mi tego na przynajmniej pięć z połowy filiżanki komosy (suchej), połowy filiżanki soczewicy (też suchej), połówki papryki i trudnej do sprecyzowania ilości płatków owsianych. Pewnie ze dwie garści. Refleksję mam taką, że powinna być wyższa zawartość procentowa soczewicy, która fajnie się ciapcia po zmieleniu i pewnie całość byłaby bardziej zwarta dzięki temu. Rzecz w tym, że z połowy filiżanki soczewicy robi się jakaś filiżanka soczewicy, a z połowy filiżanki komosy robią się jakieś dwie filiżanki.
Jak już wspomniałam, miało być niezdrowo, więc smażyłam te kotlety na oleju. Skwierczu, skwierczu.
W miarę smażenia kotlety robiły się coraz bardziej zwarte, co mnie naprawdę zaskoczyło. Spodziewałam się, że woda odparuje i wszystko się rozpadnie, a tu proszę. Zupełnie jakby było w tym jajko, tyle że nie było jajka. Vegan FTW! Nie wiem, co tu zadziałało, więc powiedzmy, że to był mój geniusz.
Ale hamburger nie składa się tylko z kotleta. Potrzeba też bułki, a ja nie miałam bułek w domu. Co się robi, kiedy chce się zjeść bułkę, a nie ma w domu bułek? Pewnie idzie się do sklepu po bułki, ewentualnie można też użyć dwóch kromek chleba, ale to trochę biednie wygląda. Nie, lepiej samemu zrobić bułki. Ojej, ale ja nie wiem, jak się robi bułki... Nieważne!
Robienie bułek wyglądało tak, że rozpuściłam drożdże w wodzie, wsypałam mąkę żytnią (lubię żytnie) i pszenną, zagniotłam, odstawiłam do wyrośnięcia, uformowałam bułki, wsadziłam do piekarnika, wyjęłam i zrobiłam zdjęcie. Oto zdjęcie bułki:
Ciasto się kleiło, więc bułka nie dała się jakoś ładnie uformować i też dlatego posypałam ją mąką. W sumie zrobiłam trzy bułki z paru garści mąki. Całkiem fajne bułki.
Nie chciało mi się kroić ogórka ani przygotowywać sałaty do tych quinoaburgerów, więc dla urozmaicenia smaku ugotowałam sobie Warzywa na patelnię. Na ogół gotuję je na parze, ale dzisiaj było leniwie i niezdrowo, więc gotowałam je w wodzie na patelni. Poza tym dorzuciłam do nich oliwki, bo lubię oliwki.
Burgery na ogół mają ser i tutaj wyłazi moja hipokryzja, bo mimo tego, że zjechałam soję oraz produkty wegańskie udające niewegańskie, trzymam w lodówce wegańską sojową mozzarellę. Kupuję ją, bo lubię pizzę i zamierzam zrobić sobie wegańską pizzę, a to jest taki niezwykły wegański ser, który się topi. Więc roztopiłam tę mozzarellę i wrzuciłam ją na mojego kotlecika. Całe danie przed zamknięciem bułki wyglądało tak, voila:
Prosto i smacznie. Nie powiem, że szybko, bo całość zajęła mi prawie dwie godziny, ale w sumie to byłoby żarcia dla całej rodziny na dwa dni, gdyby upiec sensowną ilość bułek i ugotować więcej warzyw. No i poszłoby szybciej, gdyby lepiej się zorganizować, ale to w końcu nie jest Zorganizowana kuchnia Luizy, tylko hurly-burly gdzie się da.

Z kuchni i fartuszka w truskawki pozdrawia Luiza.

Mania każdego weganina

Zasadniczo jestem weganką. Nie całkiem pamiętam od kiedy, ale nie tak dawno zdecydowałam się na porzucenie produktów zwierzęcych. Wcześniej przez kilka miesięcy unikałam tylko mięsa.
Zawsze miałam problemy z konsekwencją w postanowieniach. Jako wegetarianka i weganka od czasu do czasu jadłam mięso. Od jakiegoś czasu jednak nie mam ochoty na mięso ani nabiał i świetnie się czuję jedząc tylko rośliny. Co więcej, mój żołądek bardzo źle zniósł ostatnie porcje mięsa, które zjadłam i wiem, że źle zniósłby też kolejne.
Można mnie za to krytykować - rozumiem, ale staram się nigdy nie narzucać sobie ograniczeń. Jem to, co chcę jeść. Czasem moje przekonania nie działają tak silnie jak apetyt na kebab i nie mam przez to wyrzutów sumienia i nie żałuję, że czasem zjem kurczaka. Nie przystosowałam się jeszcze w pełni do jarskiego jedzenia, ale ważne, że coraz rzadziej w ogóle myślę o mięsie.

Do wegetarianizmu przekonał mnie dokładnie ten gif:
Bez krwi, połamanych nóżek, brudu i trupów. Tylko traktowanie żywych stworzeń jak przedmioty. I to jest dla mnie straszne. Rozumiem, że niektóre zwierzęta jedzą inne zwierzęta. Phi, nawet niektóre rośliny jedzą zwierzęta. Ale nie jestem w stanie zrozumieć i zaakceptować okrucieństwa, jakim jest hodowanie zwierząt w takich warunkach i takie traktowanie ich. Nienawidzę twierdzenia, że zwierzęta nie czują i nie myślą. Człowiek też jest zwierzęciem. To, że kurczak nie potrafi artykułować swoich myśli i ma prostszy mózg, to nie znaczy, że nie analizuje środowiska, w którym się znajduje i nie przetwarza informacji, które odbierają jego narządy zmysłów.
Do weganizmu przekonała mnie ta książka, chociaż wciąż nie skończyłam jej czytać:
W tym momencie docieram wreszcie do myśli, z którą zaczęłam pisać ten post.
Oczywiście, w rzeczywistości nie każdy weganin musi mieć taką manię. Ja do tej pory nie miałam. No to jaka właściwie jest ta "mania każdego weganina"?
Soja.
Kathy Freston wielbi soję, z tego co zauważyłam w książce "Weganizm". Czy to naprawdę jest weganizm, jeśli codziennie się je parówki sojowe, jogurt sojowy, bekon z tempehu albo tuńczyka z tempehu? OK, te potrawy nie zawierają produktów zwierzęcych, ale je udają. Zawierają wegańskie aromaty, które mają upodobnić je do mięsa czy nabiału. Na pewno lepsze to niż jeść mięso, jak ja to robiłam. Technicznie jest w porządku. Ale zapychanie się modyfikowaną genetycznie soją ze sztucznymi aromatami to moim zdaniem kiepski pomysł. Jeśli potrzebuje się mięsa i nie jest się w stanie żyć bez tuńczyka, to może lepiej jeść naturalnie? Kupować mięso od zaufanych rolników?
Albo sami się modyfikujcie genetycznie i przeprowadzajcie fotosyntezę. Albo wejdźcie w związek mutualistyczny z jakimś glonem, jak ten wspaniały ślimak z gatunku Elysia chlorotica:
Soja mnie nie kręci, jak można zauważyć, zafiksowałam się jednak na punkcie innej roślinki.
Panie i panowie, czcigodne damy i dostojni rycerze, oto przed wami komosa ryżowa, Chenopodium quinoa:
 A tak wyglądają nasiona po ugotowaniu; wypuszczają kiełki, co jest dość zabawne:
Quinoa zawiera wszystkie aminokwasy potrzebne do budowy białek zwierzęcych i to w ilościach sensownych, więc podział: pełnowartościowe białka zwierzęce i niepełnowartościowe białka roślinne przestaje być sensowny. Na dobrą sprawę komosa zawiera więcej pełnowartościowego białka niż niektóre mięsa. Zdecydowanie jest zdrowsza niż szpikowany hormonami kurczak.
Ja sama znalazłam dla komosy już trzy zastosowania w mojej kuchni. Po pierwsze, co dość oczywiste, sprawdza się jako zamiennik ryżu czy kasz. Po drugie, użyłam jej w ostatniej porcji ciasteczek. Do tego przygotowałam ją inaczej niż wcześniej, bo przed ugotowaniem wyprażyłam ją, dzięki czemu zyskała bardziej orzechowy smak (i aromat, co można było wyczuć w mieszkaniu, dopóki nie pojawił się dominujący zapach przypalonych ciastek). Po trzecie, zrobiłam z niej burgera. Jeszcze dzisiaj lub, jeśli nie uda mi się tego ogarnąć tak szybko, jutro pojawi się tutaj pierwszy wpis kulinarny, relacjonujący magiczny proces przygotowywania luizowego obiadu.

czwartek, 14 lutego 2013

Dwa i dwa to cztery

Wciąż jestem chora i nie wygląda, żebym miała w najbliższym czasie wyzdrowieć. To na pewno błonica po szczepionce. Umrę. Wypijam hektolitry herbaty i ferveksu i ssę tabletki, ale czuję się chyba coraz gorzej.
Co gorsza, skończyła mi się już Perfekcyjna Pani Domu. Czemu to ma tylko dwa sezony? Czas wygrzebać oryginał, ale oglądałam go trochę i nie wciąga mnie aż tak, jak polska wersja.
Poza tym oglądam mnóstwo seriali i też mam niedosyt, więc wkrótce zaczynam 4400.
No i ciasteczka. Zrobiłam trochę w poniedziałek, zrobiłam trochę dzisiaj. Ogólnie nie wyszły, ale i tak mam niesamowitą przyjemność z robienia i jedzenia ich. Zamierzam robić więcej i trochę przy tym eksperymentować. Wydałam moje ostatnie pieniądze na mąki i kakao, więc teraz muszę jeszcze trochę zaczekać, zanim kupię do nich jakieś owoce lub orzechy. Dziś za to spróbowałam z quinoą i jestem zadowolona z rezultatu. Dodałam tylko za dużo kakao.

Tymczasem w sumie jedna rzecz mnie irytuje. Jeśli osoba, której to dotyczy, przeczyta ten wpis, to będzie wiedziała i mam nadzieję, że nie będzie miała pretensji.
"Nie jestem taka, jak większość dziewczyn - powiedziała większość dziewczyn."
Oczywiście, nie tylko dziewczyn to dotyczy.
Naprawdę denerwuje mnie to, gdy ludzie uważają się za lepszych i inteligentniejszych niż reszta, bo są bardziej oryginalni, słuchają "ambitniejszej" muzyki i nie głosowali na jedną-z-partii-o-których-się-mówi, ale nie zauważają, że sami tylko powtarzają to, co ktoś już powiedział, Metallica sprzedaje miliony albumów, a PO ma nie tylko większość w Sejmie, ale też rzesze krytyków.
To, że nie czytasz "Zmierzchu", nie znaczy, że masz gust. To znaczy, że zająłeś jedną z dwóch popularnych pozycji. Myślę nawet, że sam "Zmierzch" ma więcej przeciwników niż zwolenników. "Friday" Rebeki Black zebrało dużo więcej głosów negatywnych niż pozytywnych.
A właśnie, Rebecca Black to świetny przykład zachowania, o którym myślę. Dziewczyna potrafi śpiewać. Na pewno nie jest najlepsza, ale i tak śpiewa lepiej ode mnie. Nagrała beznadziejną piosenkę, chyba najgorszą, jaką w życiu słyszałam (przynajmniej jeśli chodzi o te profesjonalne), za którą oczywiście zebrała mnóstwo negatywnych ocen. Trzeba naprawdę być pozbawionym śladu dobrego smaku, że lubić "Friday". Szczególnie z tym teledyskiem. Stwierdzenie, że "Friday" to słaba piosenka, jest jak wykazanie, że dwa i dwa to cztery...
"To jest w porządku. Ale nie gratuluje się nauczycielowi, jeśli uczy, że dwa i dwa to cztery. Można by mu pogratulować może, że wybrał ten piękny zawód. Powiedzmy więc, iż godny pochwały był wybór, jakiego dokonali Tarrou i inni wykazując, że dwa i dwa to cztery, i że nie chcieli wykazać czegoś odwrotnego, ale powiedzmy również, że ta dobra wola jest wspólna im, nauczycielowi i tym wszystkim, którzy mają tyleż odwagi co nauczyciel i którzy, ku chwale człowieka, są liczniejsi, niż się przypuszcza."
Wybacz mi, borze zielony, cytowanie "Dżumy" w komentarzu do rozważań na temat "Friday", jednak o tym myślę: że dwa i dwa to cztery i że to prosty przykład. Nikomu nie grozi (mam nadzieję) śmierć za krytykowanie tej piosenki, chociaż "zawsze nadchodzi godzina w historii, kiedy ten, co ośmiela się powiedzieć, że dwa i dwa to cztery, jest karany śmiercią."
Europejczyku, jeśli niepokoi Cię ekspansja islamu, to wiedz, że nie jesteś w tym niepokoju odosobniony.
Polaku, jeśli nie podoba Ci się postępowanie rządu, to wiedz, że jesteś jednym z wielu.
Jeśli jesteś homofobem, jesteś jednym z wielu.
Jeśli jesteś tolerancyjny, jesteś jednym z wielu.
Nie chciałabym cytować Biblii, ale... Nihil novi sub sole.
O co chodzi z tą oryginalnością? Ja może kiedyś czułam się oryginalna; może w gimnazjum. Teraz mam niebieskie włosy (niebiesko-zielone właściwie) i nie uważam tego za nic oryginalnego. Nie widzę nic oryginalnego w swoim zachowaniu i swoich upodobaniach. Niewątpliwie w niektórych przypadkach znajdę się w mniejszości - i co z tego? Wciąż jestem w grupie osób, które dzielą ze sobą poglądy.
Nie uważam, że nie jestem wyjątkowa. Wręcz przeciwnie, uważam, że każdy jest wyjątkowy. Nawet osoby sprawiające wrażenie "cookie-cutter", różnią się między sobą. Dwa organizmy nie mogą zajmować dokładnie tej samej niszy, jeden zawsze będzie musiał się zmienić albo zostanie wyeliminowany. Nie ma dwóch takich samych osób, ale przez to automatycznie wyjątkowość każdego przestaje mieć szczególną wartość. Zdaje mi się, że pisałam już o tym, że nie ma nic niezwykłego w byciu człowiekiem. Tak samo nie ma nic niezwykłego w byciu sobą - to jest jak wykazanie, że dwa i dwa to cztery. Może nadejść taka "godzina w historii, kiedy ten, co ośmiela się powiedzieć, że dwa i dwa to cztery, jest karany śmiercią," wtedy dokonasz rachunku i zobaczysz, czy dwa i dwa da Ci cztery, czy coś innego.
Ale prawda jest jedna, to zawsze cztery. Fałszywych wyników jest za to nieskończoność. Pole do manipulacji jest otwarte i niczym nieograniczone.
"Ku chwale człowieka," ludzie, którzy potrafią dodać dwa do dwóch są liczniejsi, niż się przypuszcza. Nie wszyscy są idiotami, za to wszyscy czasem robią coś razem z innymi. To, że nie robisz tego z nimi, nie czyni Cię lepszym ani gorszym, mądrzejszym ani głupszym.
Dwa i dwa to cztery. "Nie jest to prawda godna podziwu, lecz prawda logiczna." Jeśli to wykazujesz, to nie robisz nic niezwykłego. Jeśli uważasz inaczej - wtedy jest problem.