piątek, 25 lipca 2014

Żegnaj, ptaszyno.

Dwa dni temu robiłam w ogrodzie zdjęcia ptaków, które później zidentyfikowałam jako krawczyk rdzawolicy.
Krawczyki były dwa, niestety bardzo szybko się ruszały, więc nie udało mi się zrobić im zbyt wielu sensownych zdjęć. Po chwili jednak zobaczyłam innego ptaszka, któremu znacznie łatwiej było robić zdjęcia.
To było malusieńskie pisklę, dopiero uczące się latać. Było w stanie przelecieć najwyżej metr na raz. Takie słodkie i bezbronne, a ja ściągnęłam na nie kłopoty.
Psy zainteresowały się dość prędko tym, co ja tam mam i za czym ja tak biegam i bez wahania rzuciły się na pisklę. Próbowałam je odciągać, ale to trzy psy, na dodatek przyzwyczajone do chodzenia wolno. W końcu złapałam ptaszka, co nie było trudne, zwłaszcza po ataku psów. Włożyłam go do klatki, którą hości mieli w ogrodzie, ale to i tak nie było bezpieczne i największy pies dosięgnął tam i ptaszek zranił się o pręty klatki.
Przyniosłyśmy go z hostką do domu, poiłyśmy i karmiłyśmy i wszystko było w porządku. Wczoraj miał już więcej sił i liczyłyśmy na to, że wydobrzeje. Cały dzień piszczał i próbował śpiewać.

Dzisiaj rano nie słyszałam już pisków, tylko szczekanie psów na zewnątrz. Wiedziałam, co to oznacza, ale jeszcze miałam nadzieję.
Niestety, ptaszek zmarł dzisiaj w nocy. Jest mi przykro, że ściągnęłam na niego nieszczęście i że nie udało mi się go uratować.
Żegnaj, ptaszku.

wtorek, 22 lipca 2014

Good morning Vietnam!!!



Ostatnio rzadko piszę, lecz mam ku temu powody.
Po pierwsze, pod koniec roku akademickiego byłam bardzo zajęta użalaniem się nad sobą i zadawaniem sobie pytania, co ja właściwie robię ze swoim życiem, a właściwie czego nie robię, bo nie robiłam nic i czułam się z tym źle. W końcu stwierdziłam, że trzeba gdzieś wyjechać. Gdzieś daleko. Przypomniałam sobie, że Tomek był w Chinach ze swoim AIESEC-iem i stwierdziłam, że to jest dla mnie szansa. Stwierdziłam, że jadę do Korei, bo już zaczęłam się uczyć koreańskiego (idzie mi to powoli, ale jednak trudniej uczyć się języka, która ma inny system zapisu).
Po drugie, kiedy już stwierdziłam, że pojadę do Korei, byłam zajęta załatwianiem sobie wyjazdu. To było naprawdę przyjemne, mieć ciągle coś na głowie i nie mieć czasu, żeby zastanawiać się nad beznadziejnością mojego życia.
Kiedy już byłam w trakcie szukania sobie wyjazdu, dostawałam całe mnóstwo maili z propozycjami z różnych krajów, które średnio mnie interesowały, ponieważ nie były wystarczająco daleko od Polski. A ja chciałam wyjechać daleko.
Aż w końcu dostałam maila z Wietnamu. Nie z ofertą, tylko od razu z propozycją rozmowy kwalifikacyjnej. Wietnam był wystarczająco daleko, więc zapoznałam się z ofertą, umówiłam się na rozmowę, załatwiłam wizę i oto jestem.
Podróż zajęła mi około 30 godzin. Przeleciałam ponad 8 tysięcy kilometrów. Ani przez moment nie żałowałam, chociaż z początku trochę się bałam.
Teraz jestem tu już ponad dwa tygodnie i nie klnę na nikogo, jadąc na rowerze, więc chyba się zaaklimatyzowałam.
Zeszły mi też pryszcze, których miałam mnóstwo z początku i brzuch przestał mnie boleć po każdym posiłku. Przyzwyczaiłam się też do jaszczurek biegających po domu i do smaku herbaty oolong.
Widziałam wiele zdjęć Wietnamu, ale zdjęcia nie są w stanie przekazać całości wrażeń, jakich się doznaje podczas rzeczywistego pobytu w danym miejscu. Mogę spróbować to opisać, ale to też nie będzie to samo.
Pogoda jest wspaniała. Codziennie pada, więc trochę to zbija upały, które i tak są do zniesienia. Parę lat temu, będąc na Węgrzech, dziwiłam się, że jestem w stanie znieść węgierskie 35°C w cieniu, podczas gdy w Polsce 25 to już za dużo. Tutaj mam podobnie. 30°C to normalka. Raz tylko (w ostatnią niedzielę) popełniłam błąd, wychodząc z domu bez kapelusza, przez co wczoraj ledwo się ruszałam przez ból głowy. Od kiedy tu jestem, były chyba dwa dni, kiedy w ogóle nie padało. Dokładnie w tym momencie leje jak z cebra.
Zapachy są... różne. Czasem mija się restaurację, która zachęca aromatem, a częściej - stosy śmieci z gnijącymi resztkami jedzenia. Poza tym ulice śmierdzą spalinami.
W związku ze spalinami i ogólnym smrodem, w całym mnóstwie przydrożnych sklepików można kupić różne słodkie maseczki. Ponoć nie działa to na zanieczyszczenia, ale przynajmniej ogranicza zapachy.Jedzenie jest często ostre - do każdego dania konieczny jest sos. Zupy je się po głównym daniu. Owoce, których nigdy wcześniej nie widziałam na oczy, kosztują grosze, a kilogram jabłek - 10 złotych.
Piję mnóstwo kawy i herbaty oolong, za to czarna herbata nie istnieje. Słodycze mają najczęściej smak kokosowy, a czekoladę widziałam tylko zagraniczną. Kokosy są wielkie i zielone.
Jadłam już 4 rodzaje sajgonek.
W Polsce za wzorce stylu, jeśli chodzi o ubiór, podaje się Włochy, Francję, Londyn lub Nowy Jork. Tutaj dominują Japonia i Korea.
Flora znacznie odbiega od polskiej. Awifauna trochę też - chociaż dominują wróbelki i zdarzają się też gołębie, to jednak właśnie widziałam w ogródku malusieńskiego burego ptaszka o rudej główce, a parę dni temu większego i niebieskiego, nie wiem czym jest którykolwiek z nich. Biega za to dużo różnych jaszczurek, nie tylko cziczaki, ale też scynki i inne.
Dwa tygodnie za mną, przede mną niecałe cztery. I naprawdę mi się tu podoba.

środa, 11 czerwca 2014

Chaotyczna kuchnia Luizy: Sojnik! + kremiczek

Tak, to jest najgłupsza nazwa, jaką mogłabym nadać ciastu, ale może kiedyś się z nią oswoją i przestanę ją tak odbierać. Ważne, że to odpowiednik "sernika" i zawiera w sobie podstawowy składnik ciasta. Tak, zrobiłam ciasto z soi i jestem z tego dumna.
Składniki użyte do ciasta są następujące (ilości orientacyjne):
450 g suchych nasion soi (po namoczeniu miały ponad kilogram),
300 g suchego maku (akurat tego po namoczeniu nie ważyłam),
szklanka płatków owsianych,
szklanka mąki kukurydzianej,
szklanka mąki pszennej,
szklanka cukru (użyłam trzcinowego) + jeszcze trochę,
szklanka pokrojonych w kawałeczki truskawek,
kilka łyżeczek agaru,
aromat waniliowy,
trudna do sprecyzowania ilość wody.

Wbrew pozorom składniki nie są trudne do zdobycia. Mąka kukurydziana jest w wielu normalnych sklepach, mak chyba też. Soję i suchy mak można kupić w siedleckim sklepie, o którym już pisałam, a w Warszawie w sklepach ze zdrową żywnością, ale jestem pewna, że wyjdzie niepotrzebnie drogo. Agaru nie spodziewałabym się tu nigdzie na wiosce, ale nawet nie szukałam, bo kupiłam go w Kuchniach Świata (dział dalekowschodni).
Pierwsza, oczywista rzecz: namoczyć soję i mak. Wystarczy parę godzin, dla szybszego efektu soję można zalać wrzątkiem. Nie wiem, czy z makiem tak można i nie próbowałam, bo nie spieszyło mi się za bardzo.
Po jakimś czasie można przystąpić do rzeczy i najlepiej zacząć od zmielenia płatków owsianych (na mąkę), następnie soi (na gładką pastę, z 1/4 szklanki cukru), następnie maku (z resztą cukru i aromatem). Kolejność jest o tyle ważna, że w ten sposób wystarczy raz umyć blender zamiast trzech. W przypadku soi konieczne będzie dodawanie wody, ale lepiej z tym nie przesadzić. Ma być gęste.
Zmielony mak mieszamy z jakimiś dwoma trzecimi soi i połową płatków. Resztę płatków i mąki wsypać do reszty soi.
Mieszać. Ciasto ma być miękkie i plastyczne, mak troszkę bardziej lejący się, ale wciąż gęsty.
W szklance wrzątku należy rozpuścić ok. 2 łyżeczek agaru i wlać to do soi z makiem. I jeszcze trochę pomieszać.
Pewnie przydałoby się mieć już nagrzany piekarnik w tym momencie. Ja się nie przejmowałam, bo piekłam w prodziżu (nikt nigdy nie mówi "prodiż"). W czymkolwiek można by to piec, to jest ten moment, kiedy wykłada się na spód ciasto, a na ciasto - mak. I niech się piecze.
W tym czasie dobrze jest zająć się truskawkami, umyć je i pokroić i takie tam. Kiedy są gotowe, włożyć je do miski, a miskę do garnka z wodą, a garnek na ogień. Muszą puścić trochę soku i być ciepłe. Kiedy już pływają, dosypać do nich mniej więcej łyżeczkę agaru. Kiedy ciasto będzie gotowe, wylać na wierzch i zostawić do ostygnięcia i stężenia.
Nie podałam żadnego czasu pieczenia i nie podam, bo nie mam pojęcia, ile to się piekło. Trzeba tylko zaopatrzyć się w patyczek do szaszłyka i dziubać, a najlepiej piec tak długo, aż mak na wierzchu zacznie się przypalać, bo będzie wiadomo, że dłużej już i tak nie można.

Kiedy ja zajmowałam się moim ciastem, mój brat i jego towarzyszka zrobili coś, co akurat wegańskie nie jest, ale jest ojejjakiesmaczne, jak dobrze, że składa się w większości z orzechów i nie mogę tego jeść, bo chyba bym pękła. Kremik orzechowo-kajmakowo-czekoladowy do smarowania kanapek/naleśników/czegokolwiek.
Chlip.