piątek, 25 stycznia 2013

Dobrzy ludzie

Chciałabym, żeby ludzie zawsze rozumieli. Chciałabym, żeby byli w stanie dotrzeć do podstaw problemów, żeby chcieli mówić i słuchać, żeby można było tak dosłownie współczuć.
Chciałabym, żeby ludzie umieli się nawzajem wspierać. Żeby sukces oznaczał możliwość pomocy innym, a nie zmiażdżenia ich. Żeby ci, którzy mają prowadzić innych, rzeczywiście im służyli, a nie wysługiwali się nimi i na nich żerowali.
Chciałabym, żeby ludzie chętnie się dzielili. Żeby umieli dostrzec, że nie wszystko, co mają, jest im potrzebne. Żeby nie byli zbyt przywiązani do tego, co posiadają.
Chciałabym, żeby ludzie zrozumieli, że bycie człowiekiem to nic niezwykłego. Że nie jesteśmy lepsi ani gorsi od innych zwierząt. Żeby pamiętali, że dzielimy planetę z miliardami innych istnień.
Chciałabym, żeby ludzie nie dzielili siebie nawzajem na lepszych i gorszych. Żeby rozumieli i akceptowali swoje odmienności. Żeby brzydkie słowo "tolerancja" nie było potrzebne.
...a w śmierci będziemy ludźmi tak samo.

A przede wszystkim chciałabym sama rozumieć, wspierać, nie dzielić, ale dzielić się. To tyle przemyśleń porannych.
Lira leży i czeka, i woła mnie coraz głośniej. Czas złapać byka za rogi, czy Instrument za korbę i do dzieła.
(tylko najpierw posprzątam...)

czwartek, 24 stycznia 2013

O książkach i muzyce

...czyli rozrywce, która wyrosła na gruzach upadłej sztuki. No i o sztuce też.
W szkole podstawowej i na początku gimnazjum przeczytałam połowę książek z działu dla dzieci i młodzieży w siedleckiej Bibliotece Miejskiej. Zawsze byłam dość wybredna przy wyborze książek. Poszukiwałam odpowiedniego ducha, który objawiał się w tytule, okładce, a także nazwisku autora. Niektóre książki mówiły do mnie, przyciągały swoją literacką siłą, która wynikała z istnienia treści, a nie jej znajomości. Tajemniczo.
Niektórych książek z pewnością nie przeczytam nigdy - a ja staram się nie mówić nic na pewno o przyszłości. Nigdy nie przeczytam "Opowieści z Narnii", "Cyklu Dziedzictwo" i paru innych znanych i lubianych książek.
Odrzucają mnie książki, które mają czarne okładki z realistycznymi (mniej lub bardziej) postaciami lub obiektami, jak te z sagi "Zmierzch" czy mój nieszczęsny "Lasher" - to akurat jest logiczne, bo książki z takimi okładkami często rzeczywiście są beznadziejne. Odrzucają mnie wydania brytyjskie, jak mój nieszczęsny "Lasher" (brzydcy ludzie to i brzydkie książki). Odrzucają mnie książki na tym obleśnym śmierdzącym grubym papierze, jak te brytyjskie (i mój nieszczęsny "Lasher").
Pewne poglądy Howarda Phillipsa Lovecrafta są trudne do zrozumienia, na przykład to, że był taki dumny ze swoich (domniemanych) angielskich korzeni.
Nienawidzę anglojęzycznej pisowni dialogów, bo jest znacznie mniej czytelna od naszej polskiej.
Nie znoszę tego, że niektórzy autorzy nie potrafią zastępować używanych słów i wyrażeń. Nie czytałam "Pięćdziesięciu twarzy Greya", ale znalazłam recenzję, której autorka napisała "...Christian Grey jest niczym wampir z Cullenów – tak przystojny, że brakuje przymiotników do opisu tej urody (w związku z czym autorka, wzorem Meyer, używa ciągle tych samych)". Ponadto, podobno w książce wszystko, co dotyczy Greya, jest szare i jedyne słowo, które określa barwy to "szary" (powołuję się na słowa znajomej, która czytała to w oryginale), a tymczasem... Przykład z czytanych przeze mnie książek: Krzysztof Michalski, "Płomień wieczności". Autor nie zna chyba słowa "który", a na pewno nie zdaje sobie sprawy z ogromu potencjału tego zaimka. "Jest jak koło, co toczy się...", "podmiotu co wkłada wartości do świata..." Co? Co? Cooooo...? Swoją drogą - "Płomień wieczności" to bełkot, na który lepiej nie tracić czasu.
Jeśli chodzi o muzykę, to raczej nie oceniam po nazwie zespołu i okładkach płyt, ale też zazwyczaj miewam przeczucia. Ot, szukam sobie czegoś nowego na last.fm. Zaglądam sobie w "Polecane", zespoły podobne do tych, których słucham - przynajmniej pod względem tagów, którymi je określono. Usunęłam już większość napuszonego epickiego metalu, ale zostały zespoły folk/ethereal/mediaeval/gothic. Większość z nich to ugrupowania, na czele których stoją plastikowe baby wyjące grafomańskie wiersze do oklepanych melodii. Jedyna plastikowa baba, jaką jestem w stanie znieść, to Binder Laura z Dalriady, ale ona przynajmniej nie wyje. I omójborze, Inkubus Sukkubus niech zginie, sczeźnie, przepadnie. Kicz do kwadratu, dno. Mimo szczytnej idei... nie, nie, nie.
Ale nie zawsze musi być źle.
Niedawno przeczytałam "Dżumę" i byłam zachwycona tą książką - wciągnęła mnie trikiem nieznanego narratora z tymi zdawkowymi informacjami na jego temat rozsianych w całej powieści. Wcześniej rozpływałam się nad "Zbrodnią i karą", a jeszcze wcześniej - nad "Lalką". Było "Wesele", był "Zew Cthulhu", było kilka innych, beletrystycznych czy naukowych książek.
A dzisiaj dostałam górę książek. Muszę się zaopiekować zawartą w nich wiedzą przynajmniej do rozszerzonej matury z polskiego. Między innymi, choć z początku zastanawiałam się na co to, po co to, mam teraz książkę pod tytułem "Słownik myśli filozoficznej".
Można założyć, że nie zachodzą zjawiska poza tymi potwierdzonymi naukowo i że nie ma bytów poza tymi, których istnienie dopuszcza nauka. Byłoby to zbyt duże uproszczenie, bo jeszcze nie wszystko zostało odkryte, na szczęście, ale wiadomo, o co chodzi. Nie ma nic ponad rozum.
W moim sercu pika
Chemia i fizyka.
Jak napisał wielki poeta, można to potraktować bardziej dosłownie. Wiadomo, o co chodzi.
Po co wtedy jest filozofia? Aby wiedzieć, jak postępować z innymi ludźmi? Od tego jest prawo. Żeby poznać siebie? Od tego jest psychologia i neurologia. Żeby znaleźć szczęście? Wystarczy zaspokoić potrzeby ciała i umysłu.
Ale to nie wystarczy i okazuje się, że jednak istnieje psyche, a pneuma to coś więcej, niż po prostu powietrze. I jest więcej, niż połączenia neuronów. Wtedy przyda się trochę filozofii. A jeśli chce się jakąś filozofię przyjąć, dobrze byłoby wiedzieć, co już jest. Warto poznać system, żeby móc go do siebie dopasować. Polecam zacząć właśnie od "Słownika...". Dlaczego? Co jest takiego niezwykłego w tej książce?
Uczy, to przede wszystkim. Przeczytałam na razie tylko o kilku filozofach przedsokratejskich, ale już jestem zachwycona tym, jak "Słownik..." pomaga zrozumieć. To nie jest tylko suchy spis poglądów myślicieli, to lekcja zadawania pytań. I tak, przy artykule o pitagorejczykach jest cytat:
"Co jest najlepsze? Szczęście".
"Co jest najpotężniejsze? Wiedza".
"Co jest najmądrzejsze? Liczba".
"Co jest najpiękniejsze? Harmonia".
A pod cytatem polecenie:
Przy każdym z powyższych czterech twierdzeń pitagorejczyków, składających się z pytania i krótkiej odpowiedzi, postaw jeszcze jedno pytanie - "dlaczego?" i znajdź w ten sposób uzasadnienie (możliwie jak najkrótsze) dla tych twierdzeń.
I widzę, że ta książka uczy mnie myśleć. Nie ulega wątpliwości, że warto pytać "dlaczego?", a jednak nie zawsze się o tym pamięta. A jeśli nie pyta się "dlaczego?" i po prostu żyje wedle istniejących reguł, to życie nie ma sensu, bo świat nie służy jednostkom i albo żyje się w zgodzie z normami, albo w zgodzie ze sobą. Tylko że to drugie jest dużo trudniejsze i do pomocy potrzebna jest filozofia.
Muszę popracować nad zakończeniami.
Dziś jest chaotycznie, ale inaczej niż wcześniej, bo nie ogarniam, musiałam po prostu coś napisać dla rozruszania mózgu. Powinnam wyjechać w dzicz i walczyć o przetrwanie, to umysł mi się zresetuje. A może mogę jakoś inaczej sobie to wszystko uporządkować?
Z tego miejsca chciałabym pozdrowić mojego najcudowniejszego fana: Wojciecha. Czytaj, hon', czytaj te moje głupoty.
I na koniec słowo dla Janka: warto było mnie dzisiaj motywować? Może jednak należałoby zaczekać, aż mój mózg będzie pracował?

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Fińska kawiarnia


Taki tam renifer skubiący trawę tuż przy drodze, turystyczne zdjęcie zrobione z samochodu.


Pierwszy raz byłam w Finlandii ponad półtora roku temu, w czerwcu 2011. Wybrałam się z moją mamą na road trip. W ciągu czterech dni przejechałyśmy z Siedlec do Inari (nocując kolejno w Suwałkach, Talinie oraz Oulu), tam spędziłyśmy chyba dwie lub trzy noce, następnie dwie noce w Helsinkach, potem nocowałyśmy chyba gdzieś na Łotwie i następnego dnia byłyśmy w Piasecznie. Dzień później wyjechałam do Zwardonia po raz pierwszy (o, znowu osobna historia).
Benzyna była najtańsza na Łotwie (albo w Estonii... ale chyba na Łotwie). Największą średnią prędkość i najmniejsze spalanie osiągnęłyśmy w Finlandii, co chyba nie dziwi. W Finlandii zobaczyłyśmy też cuda, jakich Polska nie zna i tam pomyślałam, że cywilizacja wcale nie musi być zła - wystarczy, że gęstość zaludnienia wynosi 16 osób/km², a lesistość - ok. 80% (w Polsce: 123,25 osób/km², 29,2%).
Poza tym, Finowie mają dużo naprawdę dziwnych zwyczajów. Nie przekraczają dozwolonej prędkości i nie kradną. Ludzie jadący 80 km/h na autostradzie i rowery stojące nieprzypięte do niczego. Kiedy pierwszy raz pojechałam do Pragi, straciłam telefon w ciągu kilku godzin.
No i te kawiarnie. Prawdopodobnie pierwsze słowo, którego nauczyłam się wówczas w Finlandii, to właśnie kahvila. Jak wygląda fińska kawiarnia? Albo raczej - jak wygląda kupowanie w fińskiej kawiarni?
Najpierw należy wziąć tackę, taką jak dają w fast foodach. First things first - zaczynamy od kawy. Kawa jest zawsze i wszędzie, kawa to podstawowe dobro Finów; kawa, Internet i Muminki są w Finlandii wszędzie. Kubek kawy kosztuje maksymalnie 2 euro, przeważnie mniej. Na ogół nalewa się ją z ekspresu, ale niestety czasami są automaty. Brr, automaty. Nie, nie, kawa z ekspresu ma być. Dla turystów i tych, którzy wypili już pięć kaw, choć jest dopiero południe, jest też herbata.
Kiedy już mamy to, co najważniejsze, musimy wziąć talerzyk i sztućce. Wybieramy spośród kanapek, przekąsek, ciast, ciastek, batoników i czekolad to, na co mamy ochotę. Przy tym wszystkim nie zastanawiamy się długo i nie robimy zamieszania. Przesuwamy się wzdłuż kontuaru płynnie i żwawo, żeby nie powstał zastój i omójborze! kolejka.
Kiedy na talerzykach na naszej tacce mamy już wszystko i nie zamawiamy czegoś szczególnie ciepłego: frytek lub reniferoburgerów; idziemy do kasy, mówimy "moi" i przekazujemy sympatycznej obsłudze pieniądze. Nie gadamy z nimi, o nic ich nie prosimy i nie zawracamy głowy. Nie chodzi o to, że wtedy przestaną być sympatyczni, a o to, że są zbyt uprzejmi i przyjaźni, żeby wypadało stwarzać im problem. Poza tym to może mój pech, ale młodzi ludzie jakoś rzadko tam mówili po angielsku.
Drugi i jak dotąd ostatni raz byłam w Finlandii we wrześniu 2011. Moja gospodyni zabrała mnie wtedy do tej kawiarni. Zakładka "Historiaa" zawiera tylko zdjęcie, więc nie mogłam się upewnić, ale według mojej hostki, ta kawiarnia została założona przez polską imigrantkę, stąd dość niezwykły jak na fińskie standardy wystrój - rzeczywiście, czułam się tam trochę jak w mieszkaniu mojej prababci przez te szklanki w tych wihajstrach, "koszyczkach" z uchwytami à la wczesny PRL. W tej kawiarni pojawił się dodatkowo stojący na środku stół uginający się pod ciężarem przeróżnych ciast, ale zasada ta sama, co w przydrożnych bistrach, hotelowych barach i kawiarniach w muzeach - tacka, talerzyki, kawa z ekspresu i sam sobie, kliencie, nakładaj, my tylko bierzemy pieniądze.
Ta specyficzna organizacja kawiarni, dla Polaka raczej egzotyczna, zainspirowała mnie do podjęcia drogi życiowej nieco innej niż ta związana z karierą striptizerki. A przypomniałam sobie o tym, wracając w czwartek do domu z estońskim cydrem w torebce - przeszłam obok butiku w tym dziwnym budynku, który być może był ładny, kiedy go wybudowano, a teraz jest obwieszony kablami. Pomyślałam sobie, że to za małe pomieszczenie, żeby urządzić tam taką kawiarnię, jakiej bym chciała, fińską kawiarnię, w której będę sobie stała przy kasie z zachęcającym, lecz nie nagabującym uśmiechem, a ludzie będą nieśmiało wybierać pieczone przeze mnie w nocy ciasta, zdezorientowani jak ci, którzy zamawiają kanapki w Subwayu po raz pierwszy.
Jeśli będziesz kiedyś przechodzić przy jakimś starym budynku usługowo-mieszkalnym i zobaczysz białą ścianę z jasną witryną, a na niej błękitny napis "Kawiarnia fińska", to znaczy, że zrealizowałam jedno z moich dzikich fantazji - więc zapraszam serdecznie do środka.

niedziela, 13 stycznia 2013

Let's start this shit up!


Przejście z zera do jedynki jest trudne. Często docieranie do pierwszego checkpointu jest jak dążenie do asymptoty. No, przynajmniej dla mnie. Ze Frank potrafi zacząć od mówienia o zaczynaniu, ale dla mnie najlepszym sposobem byłoby chyba... po prostu zacząć.
A zaczęło się pewnej myśli trzy dni temu. W sklepie przy moim osiedlu pojawił się sympatyczny estoński cydr, więc wyszłam na zakupy. Nie całkiem wiem po co, ale zanim kupiłam cydr, poszłam do sklepu papierniczego. Dość często idę tam, gdzie zaniosą mnie nogi bez zastanawiania się nad celem. Chyba weszłam tam, bo było otwarte.
Hałas i "tłum" (pięć osób - to bardzo mały sklep) przytłoczyły mnie i chciałam właściwie olać to wszystko i w spokoju oglądać ołówki, ale przeszkodziła mi w tym sprzedawczyni - osoba, która wychodzi z niesłusznego i właściwie to absurdalnego założenia, że ludzie wiedzą, czego chcą. Kto wchodzi do sklepu i wie, czego chce? Na pewno nie ja. Pod presją jasnego światła, ciasnoty i krzyku sprzedawczyni: "SŁUCHAAAM?!", poprosiłam o szkicownik. Dostałam szkicownik, zapłaciłam za niego i uciekłam.
Potem kupiłam cydr i przeszłam obok nowo otwartego butiku, ale to są dwa osobne tematy. Wciąż miałam w torebce szkicownik.
I przyszłam z nim do domu, schowałam się w pokoju, znalazłam jakiś ołówek i temperówkę i zaczęłam rysować. Nie, nie umiem rysować, tylko miałam na to ochotę. Szczególnie, że zaczęłam pisać coś fabularnego (czego nigdy nie skończę, ale i tak piszę) i napisałam tam o długich włosach związanych w wysoki kucyk, bo kiedy miałam długie włosy, często wiązałam je w wysoki kucyk z jednego specyficznego względu. Panie i panowie, Kozue Mukai:
Uwielbiam ją. To moja ulubiona postać fikcyjna ever. Często zwracam dużą uwagę na postaci drugoplanowe i zastanawiam się, czy to dlatego, że polubiłam Kozue, czy też polubiłam Kozue, bo skupiam się na postaciach drugoplanowych, czy może skupiam się na postaciach drugoplanowych, bo one zostały stworzone, żeby się na nich skupiać?
Archetypy odgrywają u mnie bardzo ważną rolę i często zauważam, że chociaż lubię zmiany, to zazwyczaj trzymam się wciąż tej samej konwencji i jeśli zostanie wprowadzona zbyt duża zmiana, odczuwam w związku z nią dyskomfort. Przez to wierzę w przeznaczenie. Wierzę, że dążę podświadomie do określonego ideału, dlatego mój gust nieszczególnie się zmienia i czuję, że wiele odziedziczyłam po Luizie - gimnazjalistce.
Nie czytam już mangi ani nie oglądam anime - szczęśliwie, mam to już za sobą - ale mój adres e-mail "mukai.kozue" funkcjonował długo. Już go zmieniłam i używam, dla odmiany, swojego prawdziwego nazwiska. Stwierdziłam, poniekąd pod wpływem zmian na YouTube i poniekąd pod wpływem pewnych ludzi działających w Internecie, że anonimowość jest niepotrzebna i w ogóle nie służy. Chyba że wysyła się komuś bombę w paczce, wtedy anonimowość może się przydać.
Jeśli ukrywam się pod pseudonimem, kiedy coś tworzę - choćby piszę komentarz, to właściwie zrzucam z siebie odpowiedzialność. Nie muszę czuć się skrytykowana, kiedy ktoś podważa wyrażoną w moim komentarzu opinię. W końcu krytyka nie jest wymierzona we mnie, tylko w *tuwstawnick*.
To jest moment na rozgrzewkę wokalną stosowaną w moim gimnazjum, zanim ja tam poszłam, a przynajmniej tak mi się wydaje, tak ktoś kiedyś mówił, może nagram ją i wrzucę gdzieś dźwięk, ale póki co musi wystarczyć jej treść: "Na co to, po co to, na co to, po co to, na co to, po co to jest?"
A skoro już jestem na facebooku z moim prawdziwym nazwiskiem (co tam, że mój username to "turmion.katilo", chociaż nawet nie słucham już Turmion Kätilöt. Hmm... co mówiłam, że niby ich nie słucham? Wciąż ubolewam nad zdjęciem fanowskiej strony zespołu z tekstami i tłumaczeniami wszystkich piosenek. To chyba dzięki nim nauczyłam się najwięcej słownictwa. Ciekawe tylko, po co mi takie słowa jak "piła mechaniczna", "rzeźnik" czy "swastyka".)
Anonimowość, tak. Może dobrze byłoby brać odpowiedzialność za upubliczniane treści? Dla mnie słowa mają większą wartość, jeśli widzę, że zostały wypowiedziane przez prawdziwą osobę, a nie tożsamość bez twarzy, a tylko z dziwną nazwą. Skoro wszyscy mają zobaczyć to, co tworzę, dlaczego mają nie wiedzieć, że to jestem ja?
I może wrócę do przerwanego przez Kozue wątku szkicownika.
Stworzyłam od czwartku jeden rysunek, nawet niecały, który zaczął się od wizji wysoko zawiązanego kucyka. I potem nie miałam już żadnej wizji i nie narysowałam nic. Tak samo postanowiłam dziś coś napisać i dopóki nie przypomniałam sobie o tym szkicowniku, nie byłam w stanie nic wymyślić.
Zastanawiam się, jak tacy ludzie, których stałym zajęciem jest pisanie lub rysowanie, są w stanie tworzyć, kiedy nie mają akurat inspiracji. Czytałam o tym zylion felietonów i wciąż nie rozumiem. Pewnie musiałabym znaleźć się w tej sytuacji, żeby wiedzieć, jak to możliwe.
Pewnie gdyby ktoś mi teraz powiedział, że mam daną liczbę dni na napisanie opowiadania, za które dostanę pieniądze, to pewnie nie oderwałabym się od klawiatury do skończenia pisania, chociaż teraz nie mam pomysłu. Pieniądze potrafią inspirować.
Tym radosnym akcentem chyba zakończę już mój pierwszy bezsensowny słowotok na tym blogu.
Tu powinno być jakieś ciekawe pozdrowienie - muszę nad tym pomyśleć.