poniedziałek, 30 września 2013

Job hunting, cz. 1

Poszukiwanie pracy przez Luizę, odsłona pierwsza:
1. Otwórz stronę z ogłoszeniami.
2. Znajdź parę ciekawych ogłoszeń i napal się na nie.
3. Dowiedz się, że do pracy w gastronomii potrzebna jest książeczka sanepidu.
4. Zrezygnuj.

czwartek, 26 września 2013

Chaotyczna kuchnia Luizy i Piotra: sezon dyniowy

Skoczyłam wczoraj z Piotrusiem do Auchan, kupić na obiad coś niezielonego, bo w domu miałam tylko cykorię, jarmuż i brokuła. I papryczki peperoni. Trafiliśmy na dynie. Kupiliśmy najmniejszą - ważyła jedyne 2,5 kg. Do tego marchewki i automatycznie nasunął nam się pomysł, co można z tym zrobić...
Ja zajęłam się obiadem, więc było to mocno improwizowane. Marchewki i brokuły poszły na parę, bo takie są najsmaczniejsze.
Za to środki z dyni, czyli mnóstwo ziaren i trochę miąższu, poszły na patelnię razem z pokrojoną peperoni (sztuk 4), ugotowanymi jarmużem i cykorią oraz kukurydzą. Na zdjęciu nie widać ostatniego składnika, czyli mozzarelli. Ja użyłam wegańskiej, która śmierdzi capem nawet bardziej niż prawdziwa i po podgrzaniu jest bardziej glutowata niż ciągnąca.
Wyszedł z tego bardzo smaczny i pożywny obiadek. Najedliśmy się na tydzień.
W zaistniałej sytuacji zostaliśmy z dalszym ~kilogramem dyni oraz ze sporą ilością marchwi. No, czytelniku, już wiesz, do czego to dąży...
Dąży to do niechlubnego momentu w historii Chaotycznej kuchni Luizy, czyli pierwszego niewegańskiego przepisu. Niestety, to musiało wydarzyć się prędzej czy później, bo nie jestem weganką już od jakiegoś czasu, ale wciąż głupio mi, że do tego doszło. Musimy przebrnąć przez to dzielnie, więc zapnijcie pasy i przygotujcie się na...
OMG, jajka! I to aż 6! Do jajek należy dodać jakąś szklankę cukru. Ja i Piotr przeoczyliśmy ten fakt i dodaliśmy cukier do składników suchych. Przegraliśmy. Do jajek poszła tylko odrobina cukru zamiast jakiejś szklanki czy półtora. Nietrudno się domyślić, że jaja trzeba zetrzeć na pianę. Następnie, cały czas miksując, należy dodać około 1,2*szklanka oleju.
W oddzielnej misce wymieszaliśmy składniki suche. Jeśli dobrze pamiętam, znalazło się tam:
  • dwie szklanki mąki (w tym przypadku 1 szklanka mąki pszennej, 1/2 - żytniej i 1/2 - kukurydzianej, ale to wsio adno),
  • mniej więcej szklanka cukru (w tym przypadku brązowego + trochę pudru, bo nie mogliśmy znaleźć zwykłego), który nie powinien się tu znaleźć,
  • łyżeczka sody,
  • łyżeczka proszku do pieczenia,
  • trochę soli,
  • łyżeczka cynamonu,
  • łyżeczka kardamonu
i to chyba tyle. Składniki suche należy stopniowo dodawać do jajek, cały czas mieszając.
A potem najważniejsze.
Każemy naszemu niewolnikowi zetrzeć na tarce 2 wielkie marchewy i pół dyni. Następnie przecier dodajemy do reszty składników i przelewamy całość na blaszkę.
W tym momencie zdajemy sobie sprawę z tego, że piekarnik trzeba było włączyć wcześniej, żeby się nagrzał. Przegraliśmy. Ciasto niech trochę poczeka.
Ciężko stwierdzić, jak długo ciasto się piekło. Pewnie z godzinę w temperaturze 160 stopni. 
Po upieczeniu nasze ciasto wyglądało tak:
Może właściwie powinnam to przemilczeć, ale pod spodem było niemal płynne, więc po ukrojeniu i zjedzeniu dwóch kawałków, wsadziliśmy je (ciasto, nie kawałki) z powrotem do piekarnika na pół godziny, a potem poszliśmy spać.
Rano naszym oczom ukazał się piękny, smaczny zakalec.
Prawdopodobnie ciasto należy umieścić w płaskiej blasze, wtedy raczej lepiej się upiecze. I ja dałabym wyższą temperaturę, jakieś 180. Ale może można się nie przejmować, bo i tak wychodzi pyszne.
Tak więc smacznego Halloween!
Z dyniowo-marchewkowej kuchni pozdrawiają Luiza i Pejta.

piątek, 13 września 2013

Luiz superbohaterka

Czuję się jak superbohaterka. Nazywam się Kobieta - Studentka. Moim celem jest rozpoczęcie, przeżycie i ukończenie studiów.
Moim największym wrogiem, z którym nieustannie walczę, jest USOS.

poniedziałek, 9 września 2013

Piękno

Mam dzisiaj dziwny dzień. Wczoraj też miałam dziwny dzień. Nostalgiczny taki.
Kaiho. Odczuwam kaiho do piękna.
Kaiho to właśnie pragnienie, tęsknota, jak zresztą nietrudno się domyślić. Równie nietrudno się domyślić, że to fińskie słowo.
Słucham sobie fińskiego tanga, scrolluję zupę i przeglądam cabinporn. Nawet siedzę w sweterku, bo zimno w tym moim pokoju. Brakuje mi tylko herbaty, ale to za chwilę.
Mam jakoś ostatnio wenę do Luizopka, ale niestety wena ta jest najsilniejsza w momencie, kiedy leżę w łóżku i nie mam siły podnieść powiek.
W każdym razie, widzę tyle pięknych rzeczy, a ich nie ma. To znaczy, nie ma ich w moim życiu, bo istnieją sobie gdzieś tam daleko w pięknych krajach i w pięknych domach i pięknych lasach.
Ktoś gdzieś kiedyś siedział sobie wygodnie w pięknym miejscu i było mu tam miło...
 Ktoś gdzieś kiedyś stworzył coś pięknego.
Ktoś gdzieś kiedyś miał w swoim życiu coś pięknego.
Ktoś gdzieś kiedyś mieszkał, otoczony przez piękno.
A ja przy tym czuję się tak:
Poza tym, że się nie masturbuję. Naprawdę nie. Po prostu siedzę sobie przed komputerem i nie robię niczego konstruktywnego. Blargh.
Ale jak się tak zastanawiam nad tym wszystkim, co widzę w Internecie, coś mi się przypomina. Na przykład moje zdjęcie w tle na blogu.
Oto oryginał tego zdjęcia, zrobiony osobiście przeze mnie na Ukonsaari w pierwszy słoneczny dzień po przesileniu letnim nad jeziorem Inari.
I przypomina mi się moje zdjęcie profilowe na Google.
Zrobione, jeśli dobrze pamiętam, przez pana Grzegorza, w drodze na Preikestolen.
Yay, Preikestolen.
Dochodzę więc do wniosku, że w sumie z moim życiem nie jest tak źle. Ja też czasem jestem w pięknych miejscach i widzę piękne rzeczy. Czas chyba ogarnąć sobie duży słoik i zbierać kasę na wyjazd do Finlandii, żeby przypomnieć sobie, jak wygląda piękno. A w tym roku byłam przynajmniej na Mazurach, to prawie jak Finlandia :)
Na pożegnanie jeszcze mały reniferek biegnący za mamusią:

środa, 4 września 2013

Anbeliwabl

Luiza poszła na siłownię.
Miałam dość siedzenia i nicnierobienia, szczególnie, że obudziłam się dzisiaj o godzinie 15 i nawet czułam się z tym nieźle (a poszłam spać jakoś koło północy, bo ja nie mam w zwyczaju siedzieć do późna). Na ogół nadmiar snu mi nie służy, ale ostatnio odkryłam, że jeśli mam ciekawy/przyjemny sen i się obudzę, to po ponownym położeniu się, mogę swobodnie ten sen kontynuować. Poza tym dzisiaj rano rozmawiałam z trzema osobami (w tym dwoma przez telefon, a bratu nawet sama podałam klucz z mojej torebki), ale o 15 kompletnie tego nie pamiętałam. Jedyne, co skłoniło mnie do wstania o tej 15, to świadomość, że moja mama miała przyjechać w ciągu godziny i pewnie nakrzyczałaby na mnie, gdyby zobaczyła, że wciąż śpię (chlip).
Wczoraj wieczorem znalazłam cennik pobliskiej siłowni i postanowiłam, że się tam wybiorę, bo zachęciło mnie siedleckie 20 zł za wstęp (dwa razy taniej niż w piaseczyńskim Tuanie, który ostatnio intensywnie się reklamuje). Przybyłam, zobaczyłam, zdecydowałam. Postanowiłam chodzić na siłownię regularnie, ale w godzinach raczej porannych (przynajmniej póki mam wakacje). Liczę na to, że będzie wtedy mniej ludzi. Poza tym - sauna!
Problem z siłownią jak dla mnie jest taki, że dość szybko nudzą mi się poszczególne sprzęty. Następnym razem zabiorę gazetę do czytania na bieżni. Szkoda, że nie na wszystkich sprzętach da się wygodnie czytać, bo trzeba ruszać tułowiem.
Potem będę miała tygodniową przerwę od siłowni, ale nie od ćwiczenia, bo wyjeżdżam z Piotrem w góry. Yay, góry.
W każdym razie, me so excited, bo niewykluczone, że dzięki siłowni pozbędę się wreszcie bólów kręgosłupa, które wcześniej mi dokuczały, bo się nie ruszałam, a kiedy bolały mnie plecy, to nie ruszałam się tym bardziej, bo wychodziłam z założenia, że jak będę leżeć, to przejdzie. Okazało się, że to trochę nie tak działa, kiedy w akcie ostatecznej desperacji znalazłam sobie ćwiczenia na kręgosłup, które całkiem niespodziewanie mi pomogły. Poza tym zacznę się chociaż trochę ruszać, co na pewno wyjdzie mi na zdrowie, a na dokładkę może nawet zrzucę parę kilogramów, które uczepiły się mnie, od kiedy rzuciłam weganizm i nieszczególnie chcą spadać, szczególnie, że nie trzymam się diety.
A z moją wagą to całkiem zabawna sprawa. Jakiś czas temu, w sumie na początku wakacji, spotkałam się z Agnieszką na girls' talk i zeszło na wagę. Wspomniałam, że moja waga maksymalna, przy której definitywnie zaczynam się odchudzać, to 56 kg, ale tak dawno się nie ważyłam, że pewnie już tę magiczną granicę przekroczyłam. Wróciłam do domu i z ciekawości weszłam na wagę, a tam... dum dum dumm! 58 kg! Oszukańcze BMI twierdzi, że to idealna masa, ale ja jestem jednak raczej lekka z natury, więc moja masa idealna to maksymalnie 52 kg.
Kurczę, jak tak o tym myślę, to stwierdzam, że definitywnie muszę wrócić do weganizmu, ale ciężko być weganką, kiedy się siedzi u rodziców. Piaseczno jest pełne sklepów ze zdrową żywnością, a w Siedlcach nawet nie da się kupić tofu, od kiedy padła żywność ekologiczna za rogiem. Trzeba będzie się zadowolić samymi warzywami. Ale skoro mam tyle wolnego czasu, to mogę jutro ugotować obiad, którego nie zje nikt oprócz mnie, bo nie będzie w nim mięsa. Rodzice będą ze mnie dumni. Nie z powodu weganizmu, oczywiście, tylko ze względu na moją niezwykłą aktywność.
Tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejszy wpis i zabieram się za zaniedbane ostatnio Luizopko. Stand by!