piątek, 25 lipca 2014

Żegnaj, ptaszyno.

Dwa dni temu robiłam w ogrodzie zdjęcia ptaków, które później zidentyfikowałam jako krawczyk rdzawolicy.
Krawczyki były dwa, niestety bardzo szybko się ruszały, więc nie udało mi się zrobić im zbyt wielu sensownych zdjęć. Po chwili jednak zobaczyłam innego ptaszka, któremu znacznie łatwiej było robić zdjęcia.
To było malusieńskie pisklę, dopiero uczące się latać. Było w stanie przelecieć najwyżej metr na raz. Takie słodkie i bezbronne, a ja ściągnęłam na nie kłopoty.
Psy zainteresowały się dość prędko tym, co ja tam mam i za czym ja tak biegam i bez wahania rzuciły się na pisklę. Próbowałam je odciągać, ale to trzy psy, na dodatek przyzwyczajone do chodzenia wolno. W końcu złapałam ptaszka, co nie było trudne, zwłaszcza po ataku psów. Włożyłam go do klatki, którą hości mieli w ogrodzie, ale to i tak nie było bezpieczne i największy pies dosięgnął tam i ptaszek zranił się o pręty klatki.
Przyniosłyśmy go z hostką do domu, poiłyśmy i karmiłyśmy i wszystko było w porządku. Wczoraj miał już więcej sił i liczyłyśmy na to, że wydobrzeje. Cały dzień piszczał i próbował śpiewać.

Dzisiaj rano nie słyszałam już pisków, tylko szczekanie psów na zewnątrz. Wiedziałam, co to oznacza, ale jeszcze miałam nadzieję.
Niestety, ptaszek zmarł dzisiaj w nocy. Jest mi przykro, że ściągnęłam na niego nieszczęście i że nie udało mi się go uratować.
Żegnaj, ptaszku.

wtorek, 22 lipca 2014

Good morning Vietnam!!!



Ostatnio rzadko piszę, lecz mam ku temu powody.
Po pierwsze, pod koniec roku akademickiego byłam bardzo zajęta użalaniem się nad sobą i zadawaniem sobie pytania, co ja właściwie robię ze swoim życiem, a właściwie czego nie robię, bo nie robiłam nic i czułam się z tym źle. W końcu stwierdziłam, że trzeba gdzieś wyjechać. Gdzieś daleko. Przypomniałam sobie, że Tomek był w Chinach ze swoim AIESEC-iem i stwierdziłam, że to jest dla mnie szansa. Stwierdziłam, że jadę do Korei, bo już zaczęłam się uczyć koreańskiego (idzie mi to powoli, ale jednak trudniej uczyć się języka, która ma inny system zapisu).
Po drugie, kiedy już stwierdziłam, że pojadę do Korei, byłam zajęta załatwianiem sobie wyjazdu. To było naprawdę przyjemne, mieć ciągle coś na głowie i nie mieć czasu, żeby zastanawiać się nad beznadziejnością mojego życia.
Kiedy już byłam w trakcie szukania sobie wyjazdu, dostawałam całe mnóstwo maili z propozycjami z różnych krajów, które średnio mnie interesowały, ponieważ nie były wystarczająco daleko od Polski. A ja chciałam wyjechać daleko.
Aż w końcu dostałam maila z Wietnamu. Nie z ofertą, tylko od razu z propozycją rozmowy kwalifikacyjnej. Wietnam był wystarczająco daleko, więc zapoznałam się z ofertą, umówiłam się na rozmowę, załatwiłam wizę i oto jestem.
Podróż zajęła mi około 30 godzin. Przeleciałam ponad 8 tysięcy kilometrów. Ani przez moment nie żałowałam, chociaż z początku trochę się bałam.
Teraz jestem tu już ponad dwa tygodnie i nie klnę na nikogo, jadąc na rowerze, więc chyba się zaaklimatyzowałam.
Zeszły mi też pryszcze, których miałam mnóstwo z początku i brzuch przestał mnie boleć po każdym posiłku. Przyzwyczaiłam się też do jaszczurek biegających po domu i do smaku herbaty oolong.
Widziałam wiele zdjęć Wietnamu, ale zdjęcia nie są w stanie przekazać całości wrażeń, jakich się doznaje podczas rzeczywistego pobytu w danym miejscu. Mogę spróbować to opisać, ale to też nie będzie to samo.
Pogoda jest wspaniała. Codziennie pada, więc trochę to zbija upały, które i tak są do zniesienia. Parę lat temu, będąc na Węgrzech, dziwiłam się, że jestem w stanie znieść węgierskie 35°C w cieniu, podczas gdy w Polsce 25 to już za dużo. Tutaj mam podobnie. 30°C to normalka. Raz tylko (w ostatnią niedzielę) popełniłam błąd, wychodząc z domu bez kapelusza, przez co wczoraj ledwo się ruszałam przez ból głowy. Od kiedy tu jestem, były chyba dwa dni, kiedy w ogóle nie padało. Dokładnie w tym momencie leje jak z cebra.
Zapachy są... różne. Czasem mija się restaurację, która zachęca aromatem, a częściej - stosy śmieci z gnijącymi resztkami jedzenia. Poza tym ulice śmierdzą spalinami.
W związku ze spalinami i ogólnym smrodem, w całym mnóstwie przydrożnych sklepików można kupić różne słodkie maseczki. Ponoć nie działa to na zanieczyszczenia, ale przynajmniej ogranicza zapachy.Jedzenie jest często ostre - do każdego dania konieczny jest sos. Zupy je się po głównym daniu. Owoce, których nigdy wcześniej nie widziałam na oczy, kosztują grosze, a kilogram jabłek - 10 złotych.
Piję mnóstwo kawy i herbaty oolong, za to czarna herbata nie istnieje. Słodycze mają najczęściej smak kokosowy, a czekoladę widziałam tylko zagraniczną. Kokosy są wielkie i zielone.
Jadłam już 4 rodzaje sajgonek.
W Polsce za wzorce stylu, jeśli chodzi o ubiór, podaje się Włochy, Francję, Londyn lub Nowy Jork. Tutaj dominują Japonia i Korea.
Flora znacznie odbiega od polskiej. Awifauna trochę też - chociaż dominują wróbelki i zdarzają się też gołębie, to jednak właśnie widziałam w ogródku malusieńskiego burego ptaszka o rudej główce, a parę dni temu większego i niebieskiego, nie wiem czym jest którykolwiek z nich. Biega za to dużo różnych jaszczurek, nie tylko cziczaki, ale też scynki i inne.
Dwa tygodnie za mną, przede mną niecałe cztery. I naprawdę mi się tu podoba.

środa, 11 czerwca 2014

Chaotyczna kuchnia Luizy: Sojnik! + kremiczek

Tak, to jest najgłupsza nazwa, jaką mogłabym nadać ciastu, ale może kiedyś się z nią oswoją i przestanę ją tak odbierać. Ważne, że to odpowiednik "sernika" i zawiera w sobie podstawowy składnik ciasta. Tak, zrobiłam ciasto z soi i jestem z tego dumna.
Składniki użyte do ciasta są następujące (ilości orientacyjne):
450 g suchych nasion soi (po namoczeniu miały ponad kilogram),
300 g suchego maku (akurat tego po namoczeniu nie ważyłam),
szklanka płatków owsianych,
szklanka mąki kukurydzianej,
szklanka mąki pszennej,
szklanka cukru (użyłam trzcinowego) + jeszcze trochę,
szklanka pokrojonych w kawałeczki truskawek,
kilka łyżeczek agaru,
aromat waniliowy,
trudna do sprecyzowania ilość wody.

Wbrew pozorom składniki nie są trudne do zdobycia. Mąka kukurydziana jest w wielu normalnych sklepach, mak chyba też. Soję i suchy mak można kupić w siedleckim sklepie, o którym już pisałam, a w Warszawie w sklepach ze zdrową żywnością, ale jestem pewna, że wyjdzie niepotrzebnie drogo. Agaru nie spodziewałabym się tu nigdzie na wiosce, ale nawet nie szukałam, bo kupiłam go w Kuchniach Świata (dział dalekowschodni).
Pierwsza, oczywista rzecz: namoczyć soję i mak. Wystarczy parę godzin, dla szybszego efektu soję można zalać wrzątkiem. Nie wiem, czy z makiem tak można i nie próbowałam, bo nie spieszyło mi się za bardzo.
Po jakimś czasie można przystąpić do rzeczy i najlepiej zacząć od zmielenia płatków owsianych (na mąkę), następnie soi (na gładką pastę, z 1/4 szklanki cukru), następnie maku (z resztą cukru i aromatem). Kolejność jest o tyle ważna, że w ten sposób wystarczy raz umyć blender zamiast trzech. W przypadku soi konieczne będzie dodawanie wody, ale lepiej z tym nie przesadzić. Ma być gęste.
Zmielony mak mieszamy z jakimiś dwoma trzecimi soi i połową płatków. Resztę płatków i mąki wsypać do reszty soi.
Mieszać. Ciasto ma być miękkie i plastyczne, mak troszkę bardziej lejący się, ale wciąż gęsty.
W szklance wrzątku należy rozpuścić ok. 2 łyżeczek agaru i wlać to do soi z makiem. I jeszcze trochę pomieszać.
Pewnie przydałoby się mieć już nagrzany piekarnik w tym momencie. Ja się nie przejmowałam, bo piekłam w prodziżu (nikt nigdy nie mówi "prodiż"). W czymkolwiek można by to piec, to jest ten moment, kiedy wykłada się na spód ciasto, a na ciasto - mak. I niech się piecze.
W tym czasie dobrze jest zająć się truskawkami, umyć je i pokroić i takie tam. Kiedy są gotowe, włożyć je do miski, a miskę do garnka z wodą, a garnek na ogień. Muszą puścić trochę soku i być ciepłe. Kiedy już pływają, dosypać do nich mniej więcej łyżeczkę agaru. Kiedy ciasto będzie gotowe, wylać na wierzch i zostawić do ostygnięcia i stężenia.
Nie podałam żadnego czasu pieczenia i nie podam, bo nie mam pojęcia, ile to się piekło. Trzeba tylko zaopatrzyć się w patyczek do szaszłyka i dziubać, a najlepiej piec tak długo, aż mak na wierzchu zacznie się przypalać, bo będzie wiadomo, że dłużej już i tak nie można.

Kiedy ja zajmowałam się moim ciastem, mój brat i jego towarzyszka zrobili coś, co akurat wegańskie nie jest, ale jest ojejjakiesmaczne, jak dobrze, że składa się w większości z orzechów i nie mogę tego jeść, bo chyba bym pękła. Kremik orzechowo-kajmakowo-czekoladowy do smarowania kanapek/naleśników/czegokolwiek.
Chlip.

poniedziałek, 26 maja 2014

Chaotyczna kuchnia Luizy: Lody!

Ponieważ to drugi wpis pod rząd, a wcale nie ostatni, to ograniczę trochę pisanie o niczym.
Powiem tylko tyle, że pobliski supermarket zaskoczył mnie ostatnio dostępnością mleka sojowego, co znacznie ułatwia mi teraz życie. W innym sklepie, do którego poszłam po wodę różaną (której nie mieli), kupiłam to:
Wygląda pięknie i jest piękne. W założeniu było do lemoniady różanej, ale na dwa litry lemoniady poszły tylko dwie łyżeczki i teraz trzeba zrobić coś z resztą - i wcale nie jest mi z tego powodu źle. Ponieważ ostatnio, ze względu na pogodę, jem lody praktycznie codziennie, nie miałam problemu z decyzją, do czego jeszcze tej róży użyć.
Zrobiłam jedno opakowanie (jakieś 250 ml) lodów czekoladowych i jedno - różanych.
Jeśli chodzi o proporcje, to na te 250 ml mleka sojowego użyłam łyżeczki płatków róży i moim zdaniem wyszło bardzo dobrze. Na drugie 250 ml poszła łyżka (niezbyt czubata) kakao i trochę ksylitolu. Najlepiej, żeby nie było za słodko, ale kakao jest na tyle gorzkie, że w tej proporcji można sypnąć jakieś 2 łyżeczki.
Sekret tkwi w mieszaniu. Pomijając to, że trzeba pozostałe składniki rozpuścić w mleku, to jeszcze trzeba mieszać lody w trakcie zamarzania, żeby nie powstała z tego zbita bryła. Myślę, że co pół godziny warto te lody przemieszać, więc trzeba przygotować cały dzień. Chyba, że jest się gotowym na późniejsze skrobanie (i ma się twarde łyżki).
Ja musiałam skrobać tak czy inaczej, ale nie było tak źle. To chyba wina potężnego chłodzenia w mojej zamrażarce.
Trzeba jeść szybko, bo niestety nie trzymają zimna jakoś genialnie. Ale i tak warto! Wegańskie lody dostępne w różnych sklepach kosztują co najmniej 20 zł za 400 ml, więc ciężko byłoby to przebić.

Chaotyczna kuchnia Luizy: Falafel

Zaczęło się od tego, że poszłam do dietetyka.
Akurat trochę chudłam, ale chciałam bardziej, poza tym chciałam dostać jakąś zrównoważoną dietę wegańską, poza tym ciekawił mnie pomiar składu ciała.
Poszłam, zostałam zmierzona, dostałam dietę, a w niej, między innymi, przepis na falafel. Pomyślałam sobie, że spoko, kiedyś sobie zrobię falafel.
A zaraz w budynku obok znajdował się (mam nadzieję, że wciąż tam jest) sklep ze zdrową żywnością. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że mówię tu o Siedlcach, a tam (przynajmniej w mojej okolicy) był kiedyś, owszem, sklep ze zdrową żywnością, ale długo się nie uchował. Szkoda, bo przynajmniej miałam tofu zaraz pod domem.
To jednak nie jest normalny sklep ze zdrową żywnością. To jest w sporej mierze sklep z ciekawostkami kulinarnymi, nawet niekoniecznie egzotycznymi, tylko naszymi, polskimi. Na środku sklepu stało całe mnóstwo pudeł i worków, z których sprzedawczyni nabierała na wagę orzechy, owoce (suszone i liofilizowane), kasze, różne rodzaje ryżu (nawet czerwony!) i owoce roślin strączkowych, w tym soja i ciecierzyca. I właśnie te ostatnie kupiłam zaraz po wizycie u pani dietetyczki.
Ale jakoś niespecjalnie mi się chciało robić ten falafel. Raz, góra dwa, zrobiłam coś z tych roślinek, a tak tylko trzymałam je w słoju (wspólnym, bo stwierdziłam, że to, co można zrobić z ciecierzycy, powinno dać się zrobić z soi i vice versa).
Aż w końcu w czwartek czy piątek dostałam Przegląd piaseczyński, a tam - przepis na falafel! Ponoć prawdziwy, egipski. Uznałam to za znak od egipskich bogów i przystąpiłam do dzieła.
Chciałam zeskanować przepis, ale nie mogę go znaleźć, więc tylko go mniej więcej przytoczę. Do mniej więcej 12 kulek, które zrobiłam, potrzeba:
około 350 ml ciecierzycy (suchej) - nie podaję w gramach, bo to bez sensu, łatwiej zmierzyć objętość, chyba że ma się wagę kuchenną, ale mało kto to ma; ja użyłam mieszanki z soją i nie widzę problemu
nieduża cebula
dwa ząbki czosnku (lub 5 małych w moim wypadku)
dwa nieduże ziemniaki
przyprawy
i wsio.
Filozofii nie ma. Przez noc trzeba namoczyć nasionka w sporej misce ze sporą ilością wody.
 To już po namoczeniu. Soja to chyba to fasolkowate, a ciecierzyca wygląda jak duża kukurydza.
Jeśli chce się to zjeść z pitą, to należy zacząć od ciasta, żeby miało kiedy wyrosnąć. Nie podaję przepisu ani nic, bo moja pita nie wyszła. Chlip.
Falafel polecam zacząć od ugotowania ziemniaków. W tej kwestii chciałabym przekazać moje zdanie, że ziemniaki są dużo smaczniejsze, jeśli gotuje się je ze skórą, a jeśli są młode, to tę skórkę można spokojnie zjeść i ogólnie nie rozumiem obierania ziemniaków. Marnowanie jedzenia, ot co.
Kiedy ziemniaki się gotują, należy poszatkować cebulę i czosnek i wrzucić je razem z nasionami do blendera. Mój blender niestety kończy karierę, ale za pierwszym razem jeszcze mi się udało. Nie będzie problemu, jeśli doleje się trochę wody dla łatwiejszego mielenia. Byle nie za dużo. Potem pokroić ugotowane ziemniaki i dodać do zmielenia. Jeśli chodzi o przyprawy, to polecam pójście w klasykę: sól, pieprz, chili. Wymieszać, zrobić kuleczki i wyłożyć je na blachę lub coś innego płaskiego, i włożyć do lodówki na jakieś pół godziny.
Nie wiem, co to daje, bo nie ominęłam tego punktu.
Kiedy kotleciki się chłodzą, można zająć się pitą, czyli uformować placki i włożyć je do pieczenia.
Po tej połowie godziny można rozgrzać olej na patelni - musi być go sporo, to jedyny mankament falafela. Jeśli ktoś chce spróbować to upiec, to może warto spróbować, tylko trzeba uzbroić się w czas i cierpliwość, bo moje strasznie długo dochodziły, a i tak w końcu rzuciłam je na patelnię.
Mogę też powiedzieć, z czego zrobiłam sos: 4 pomidorki koktajlowe, 4 marynowane papryczki chili, ocet, cukier, kurkuma. Zmielone i tyle - sos wyszedł dość płynny.
Podałam to klasycznie z kapustą, ale nie mam zdjęcia, bo byłam strasznie głodna i od razu rzuciłam się do jedzenia.
Polecam. Niezbyt czasochłonne, bardzo niewymagające inteligencji i własnej inwencji.
Smacznego!

czwartek, 15 maja 2014

Eurowizja

Wkurza mnie ta sprawa, więc postanowiłam dorzucić swoje trzy grosze.
Nie obejrzałam wszystkich występów, tylko kilka pierwszych z finału. Widziałam występ Cleo i jej towarzyszek i muszę stwierdzić, że mi się to podobało, mimo tego, że piosenka jest w moim odczuciu trochę irytująca. Moim zdaniem to dokładnie poziom Eurowizji.
Zacznę od występu Polski. Przede wszystkim - Polska to kraj tradycjonalistyczny. W te tradycje w jakiś sposób trafia Donatan i właściwie nie chodzi mi tyle o słowiańskość, co o te biusty. Co mają biusty wspólnego z tradycją? Moim zdaniem to jest przykład tradycyjnego podejścia do seksualności. Można się z tym kłócić, można wytykać przedmiotowe traktowanie kobiet, ale przecież nikt tych kobiet do niczego nie zmusił. Co to komu przeszkadza, że kobieta chce swoje fizyczne walory pokazywać. Nawet jeśli te walory byłyby efektem pracy chirurga, to moim zdaniem w niczym nie przeszkadza. Mężczyźni lubią cycki, wiele kobiet też lubi cycki, nie ma o co robić afery.
Ogólnie rzecz ujmując, Cleo oraz jej tancerki i performerki pokazały Polskę taką, jaka jest, dodatkowo podkolorowaną do tego, jaką Polacy chcieli Polskę widzieć - piękne kobiety świadome swojego piękna, bez kompleksów i wstydu, dumne ze swojej przynależności etnicznej. Moim zdaniem to była świetna reprezentacja narodu.
Co do samej piosenki: jak już napisałam we wstępie, trochę mnie ona irytuje. Głównie chodzi mi tu o linię melodyczną, jeśli tak można to nazwać. Wpada w ucho i może to dlatego tak mnie denerwuje. Głos Cleo też jest jak dla mnie nieco irytujący, ale jednocześnie podoba mi się to. Mam szacunek do każdego wokalisty, który śpiewa coś, czego ja bym się nie odważyła powtórzyć. Niesamowicie zazdroszczę kobietom, które potrafią tak dobrze śpiewać, a zazdrość zawsze łączy się u mnie z szacunkiem. Ja na pewno nie potrafiłabym zaśpiewać tak jak Cleo (pominę podstawowy problem, że nie umiem śpiewać w ogóle) i dlatego nie zamierzam jej krytykować.
Druga sprawa to komentarz Artura Orzecha, któremu polski występ raczej się nie podobał i powiedział, że "śpiewanie po angielsku to nie sposób na wygraną". Jasne, że nie, bo zbyt wielu wokalistów śpiewa po angielsku, ale jakoś pan Orzech wygłosił tę krytykę dopiero przy Cleo. Ja uważam, że śpiewanie po angielsku to już nie desperacka próba zebrania lepszej noty, a czysta grzeczność wobec zagranicznych widzów - może dobrze byłoby, żeby chociaż fragment treści piosenki dotarł do reszty Europy. Podobało mi się to, że część tekstu była po polsku, a część po angielsku. Połączenie kurtuazji z właściwym reprezentowaniem kraju. Co do śpiewania po angielsku - chyba nie tylko ja uważam, że Cleo dużo lepiej poradziła sobie w finale.
Chciałabym napisać też coś o Finlandii, ale jedyne, co jestem w stanie na ten temat napisać, to że podoba mi się to nieznacznie bardziej niż oryginalny Coldplay. Bo Softengine to jak dla mnie właściwie Coldplay.
No i na koniec Conchita Wurst. Piosenka naprawdę mi się podoba, ale nie mam o niej nic szczególnego do powiedzenia. Nie budzi we mnie wielkich uczuć, tak jak i zresztą sama wykonawczyni. W tym temacie mam do powiedzenia tylko "es ist mir wurst".
Więcej emocji budzą we mnie oczywiście reakcje na Conchitę Wurst, dokładnie dwie, które się powtarzają.
1. Co to ma być? To obrzydliwe. To facet czy kobieta? Fuj. Zboczeniec. / Skoro przebiera się za kobietę to czemu nie zmieni płci?
 - Istnieje takie zjawisko jak drag. Są drag queen (popularniejsze) oraz drag king. Czasem ludzie niezależnie od swojej orientacji seksualnej lubią się przebierać za płeć przeciwną. Ot tak, dla eksperymentu albo dla zdobycia popularności.
 Sama swego czasu grałam George Sand, kochankę Chopina, która lubiła wychodzić przebrana za faceta, bo jako kobiety nie wpuszczono by jej do wielu miejsc. Swoje książki też publikowała pod męskim nazwiskiem i z dzisiejszej perspektywy nikogo to nie gorszy. Jasne, kobieta chciała mieć prawo do czegokolwiek, więc musiała przebierać się za mężczyznę. Ale dzisiaj też płci są często izolowane i takie przebrania mogą się przydawać. A nawet, jeśli ktoś robi to tylko dla własnej przyjemności i zrobi na tym karierę, to co to komu szkodzi? Jeśli ktoś popiera cycki na Eurowizji, ponieważ czemu nie, to nie widzę powodu, dla którego kobieta z brodą miałaby nie zyskać poparcia.
2. Wygrała Eurowizję tylko dlatego, że jest inna. To konkurs piosenki, nie wyglądu! Manipulacja, oszustwo, głosy były ustawione!
 - Pff. Jeśli tylko pojawi się na Eurowizji ktoś, kto swoją odmiennością zrobi furorę, to niewątpliwie wygra. Tak to działa. Parę lat temu wygrało Lordi, bo byli inni, a potem na Eurowizji w Finlandii połowę reprezentantów stanowiły zespoły metalowe. Czy Lordi zasłużyło na swoją wygraną? Szczerze wątpię, żeby nie było lepszej piosenki. Ale oni weszli, zrobili show, zagrali metal dla gimnazjalistów i wygrali. Ciężko mi stwierdzić, czy któraś piosenka w tym roku była lepsza od "Rise Like a Phoenix", ale jest to możliwe, a mimo to Conchita Wurst zyskała sympatię widzów i jury i wygrała. Dopatrywanie się oszustwa w tym, że ktoś nie zgadza się z większością Europy to moim zdaniem kiepski sposób na wyładowywanie frustracji.

Na podsumowanie przekażę Wam hasło, zgodnie z którym ostatnio staram się żyć: Wycziluj, ziom.
Pozdrawiam.

piątek, 2 maja 2014

ZOO

Byłam dziś w zoo i było to smutne.

 Zwierzęta są wspaniałe i to cudowne mieć do nich dostęp, ale chyba dla ich dobra byłoby lepiej, gdyby ludzi trzymać z dala od nich. Za pancernym szkłem i ogrodzeniem pod napięciem.
W przypadku dużych zwierząt takich jak słonie, żyrafy czy nosorożce, łatwo jest zapewnić im bezpieczeństwo, wciąż pozwalając ludziom, by je oglądać. Niestety, gorzej jest z mniejszymi zwierzątkami, takimi jak kapucynki.
Sporo małpek w praskim zoo ma podwójne wybiegi. Można je zobaczyć od zewnątrz za kratami albo w budynku za szkłem. Niektóre jednak są tylko na zewnątrz, choć może było to dzisiaj tymczasowe - nie wiem. W każdym razie kapucynka siedziała przy kracie i interesowała się ludźmi, a ludzie kapucynką. Zauważyłam, że interesowali się nią za bardzo, bo wbijali na patyk kawałek jabłka i podawali małpce, która chętnie się częstowała. Głównie zajmował się tym, hm, jakiś facet. Podeszłam więc do niego i zapytałam, czy jest pracownikiem zoo. Powiedział, że nie, więc zapytałam, dlaczego w takim razie karmi małpkę, skoro metr od jego twarzy wisiała tabliczka przypominająca o zakazie karmienia zwierząt.
Żeby dziecku zrobić frajdę.
Powiedział, że doskonale wie o zakazie, ale chciał, żeby dziecko się cieszyło patrząc, jak kapucynka je bezmyślnie podane jabłka. Obecna tam dziewczyna była umiarkowanie zainteresowana małpką. Patrzyła, ale nawet nic nie mówiła i nie wykazywała szczególnego podekscytowania, ale też nie byłam w pobliżu bardzo długo.
Żeby dziecku zrobić frajdę. Czułam, jak mnie krew zalewa.
 - Ja jestem świadomy, że nie wolno - tłumaczył się facet.
 - To tym gorzej, że jest pan świadomy, a mimo to karmi.
Przecież nie chodzi o to, żeby po prostu narzucić jakąś dyscyplinę, ot choćby dla kultury. Tu chodzi o bezpieczeństwo zwierząt, które jedzą określone pokarmy w określonych godzinach.
Rodzina z dzieckiem często wróży nieszczęście, bo pod wpływem dzieci ludzie kompletnie głupieją i zamiast dawać przykład, sami cofają się do poziomu intelektualnego kilkulatka.
Ale sami dorośli przecież też mogą być idiotami.
Przy miejscu, gdzie mieszkają krokodyle, roi się od tabliczek informujących o zakazie wrzucania monet. Zdziwiły mnie one, bo trzeba być skończonym debilem, żeby do każdej możliwej wody wrzucać monety, po co zresztą to robić - nie mam pojęcia. Jak już ktoś bardzo chce, to na terenie zoo jest też fontanna. A jednak - w wodzie, w której mają pływać krokodyle, na dnie leżały monety, wcale nie tak znowu mało. Pływały tam też ryby i, wedle tabliczek, żółw. I ktoś wrzucał tam monety.
Nasuwa mi się przy tym pytanie, dlaczego, ale po krótkim przemyśleniu stwierdzam, że nie chcę znać motywów kierujących osobami, które postępują tak głupio. Chyba wolę nie rozumieć.

środa, 9 kwietnia 2014

Tempora mutantur


Dziwne bywają ciągi skojarzeniowe, które prowadzą do nowych przemyśleń.
Dzisiaj, na przykład, stanęłam na wagę i zobaczyłam, że w końcu ważę tyle, co kiedyś. Gdyby miało to miejsce dwa lata temu, nie zrobiłby na mnie praktycznie żadnego wrażenia. Jeśli jednak przytyje się ponad 6 kilogramów, to powrót do normalności przynosi wielkie szczęście i ulgę.
Tempora mutantur et nos mutamur in illis.
Stara prawda głosi, że trzeba coś stracić, żeby to docenić, nie dotyczy to tylko zdrowia. Ale zasada działa też w drugą stronę - nie zauważamy czasem, jak głębokie jest bagno, w którym siedzimy, dopóki się z niego w końcu nie wydostaniemy. W ten sposób można nabawić się złych wspomnień na całe życie, ale to przecież ważna lekcja - ponoć najlepiej, chociaż na pewno nie najprzyjemniej, jest uczyć się na własnych błędach.
I tak też nauczyłam się, że kebab to wcale nie tak świetny obiad, jak mogłoby się zdawać, słodycze to wilk w owczej skórze, a coca-cola może być napojem bogów, ale to nie oznacza, że jest równie dobra dla ludzi.
Gdyby tylko była to nauka równie trwała, co dosadna. Niestety, całkiem niedawno zostawiłam w sklepie portfel - dokładnie tak samo, jak przed laty w innym miejscu. Tym razem zakończenie było szczęśliwe, ale wcale nie wynikało to z mojego doświadczenia.
Czasy się zmieniły, bo tym razem pracownicy sklepu odłożyli portfel w bezpieczne miejsce i nikt go nie ukradł, ale i ja męczyłam panią przy kasie, dopóki nie przyszła kierowniczka, czego na pewno nie zrobiłabym wtedy.
Na szczęście moje blogi z tamtych czasów od dawna już nie istnieją, ale gdyby można było je przeczytać, zauważylibyśmy różnicę. Choć sporo dzisiejszych blogasków przypomina trochę te z czasów mojego gimnazjum (a nawet podstawówki), to jednak zmianę da się zauważyć w ogólnym trendzie, choćby o tyle, że anonimowość ma mniejsze znaczenie (trudno byłoby prowadzić blogaska modowego, nie pokazując tam swojej twarzy, więc może to miało wpływ - jak też fakt, że facebook każe nam posługiwać się imieniem i nazwiskiem). Stąd też taka a nie inna forma mojego bloga.
Gdyby od chwili mojego urodzenia czasy się nie zmieniły, to na pewno nie miałabym niebieskich włosów i raczej nie studiowałabym filologii ugrofińskiej. Na szczęście świat się zmienia, co prowadzi do kolejnego skojarzenia w ciągu: jak niesamowicie ważna jest śmierć.
Ewentualne znaczne wydłużanie życia ludzi to dla mnie perspektywa niesamowicie przerażająca. Z jednej strony, mogłoby doprowadzić do tego, że starzy ludzie, a więc ci mniej chętni do dopuszczania przemian społecznych (co jest naturalne, bo często ludzie chcą zachować to środowisko, w którym dorośli) dłużej utrzymywaliby swoje wpływy, więc spowalnialiby rozwój ludzkości. Z drugiej strony, jeśli odcięto by im wpływy, to musieliby oni żyć w społeczeństwie, które im nie odpowiada lub któremu oni nie odpowiadają. Tak czy inaczej, tworzyłoby to nowe problemy wedle zasady, że wszyscy naraz nie mogą być zadowoleni.
Czasy się zmieniają, ale niektóre rzeczy nie znikają, a te same problemy dręczą kolejne pokolenia. I zastanawiam się, czy kiedyś te problemy zostaną rozwiązane, czy będą powracać tak długo, jak będzie trwała ludzkość. Zastanawiam się, czy Horacy kiedyś w końcu wszystek umrze, póki jeszcze będą istnieli ludzie.
Co by nie było, cieszę się, że nie zostanę na tym świecie na zawsze.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Chaotyczna kuchnia Luizy: Lohikeitto

Nie przepadam za obowiązkowym tematem "jedzenie" podczas nauki języka, bo wiem, że przez kolejne zajęcia będę ciągle głodna i będę miała ochotę na różne dziwne potrawy. I tak, kiedy ostatnio na fińskim oglądaliśmy kolejny filmik z serii "Supisuomea", nabrałam okropnej ochoty na zupę łososiową. Od piątku parę razy ochota mi przechodziła i wracała, aż w końcu musiałam pójść dzisiaj do sklepu po bejcę i przy okazji skoczyłam po łososia. Do tematu bejcy wrócę w kolejnym wpisie, a jeśli chodzi o lohikeitto à la Luïza, to składniki są następujące:
0,444 kg płatu z łososia, bo tyle się ukroiło; poza tym nie kupiłam filetu, bo nie przesadzajmy z burżujstwem na jedną zupę,
1 duży por,
+/- 6 małych ziemniaków (nie mam pojęcia, ile ich właściwie użyłam),
2 marchewki,
pół kostki masła,
małe opakowanie śmietany 18%,
trochę kopru (ponoć łosoś+koper to niezawodne połączenie),
liść laurowy,
sól i pieprz.
Wykorzystałam jakieś różne przepisy, które Google podaje po wyszukaniu "lohikeitto" i dodałam do nich marchewki. Przepis, którego raczej bardziej się trzymałam, podaje oliwę z oliwek zamiast masła, co uznałam za niefińskie i na podstawie jakiejś innej wersji trzymałam się masła. Poza tym uważam, że marchewki są cennym składnikiem ze względu na kolor, inaczej zupa wyglądałaby mniej przyjemnie i kolorowo.
Podam zoptymalizowaną kolejność czynności. Polecam zacząć od przekrojenia pora wzdłuż, a następnie pocięcia w talarki.
Kiedy por jest gotowy, można podgrzewać w garnku masło w ilości ok. 3 łyżek stołowych.
Kiedy całe się już roztopi, wrzucamy na to pora. Polecam trzymać to pod przykrywką, bo hałasuje. Przynajmniej u mnie hałasowało.
Zanim się roztopi, zdążymy zacząć obierać ziemniaki oraz marchewki. Pokroimy je, kiedy por zacznie się już smażyć. A kiedy się usmaży, wlewa się do niego jakieś 2,5 szklanki wody. Myślę, że u mnie gęstość wyszła w sam raz, ale użyłam dużej szklanki. Pomiary wskazują, że mogłam tam wlać ok. 750 ml wody. Do tego wrzuca się liść laurowy i czeka, aż się zagotuje. 


W międzyczasie kończymy kroić ziemniaki i marchewkę.
Jeśli woda już się gotuje, wrzucamy tam nasze warzywka.
Czas na łososia. Ponieważ kupiliśmy wersję tańszą, trzeba teraz zdjąć skórę i wyjąć ości, co na szczęście nie jest szczególnie uciążliwe. Następnie kroimy łososia w kawałki takiej wielkości, jakie chcielibyśmy mieć w zupie. Kiedy ziemniaki już nieco zmiękną (a zanim to się stanie, można przygotować sobie śmietanę i przyprawy), wrzucamy do garnka łososia.
 Łosoś nie wymaga długiego gotowania, myślę, że to potrwa dosłownie 5 minut. Po tym czasie dodajemy śmietanę (na zdjęciu wyżej już jest śmietana), koper, sól i pieprz.
Gotową zupę nakładamy do najmniejszych miseczek jakie mamy, bo jest bardzo sycąca. Nie ukrywając - tak przygotowana fińska zupa łososiowa jest gęsta, ciężka i tłusta, obok łososia wyraźnie czuć w niej nabiał. Raczej nie polecałabym na lato, ale na mroźny zimowy dzień jest wspaniała.
Ach, zapomniałabym - to nie jest "pierwsze danie", to pełnoprawny posiłek. Choć Piotr deklarował jeszcze chęć na ewentualne drugie danie, to tylko świadczy o jego szaleństwie. Zwykły śmiertelnik powinien się tym najeść aż za bardzo.
Uff, ja właśnie najadłam się kilkoma łyżkami.
Tak czy inaczej... Smacznego!

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Dwa zakupy których nie żałuję (na razie)

Oczywiście, w tytule zawarty jest żart. Nie zamierzam w ogóle żałować tych zakupów.
Numer jeden to lunchbox.
Jest ci na Żoliborzu sklep z lunchboksami. Lunchboksy ogólnie przywodzą mi na myśl wszelkie "szkolne" anime, w których japońscy uczniowie zajadają się na przerwach domowym sushi. O ile sushi nie znoszę, o tyle tęskno mi do domowego jedzenia, gdy na przerwach między zajęciami kupuję hot-dogi w barze na wydziale. Nic nie zastąpi posiłków przygotowywanych dla dzieci przez rodziców, które smakują miłością. Odkryłam to już w liceum, podbierając kolegom kanapki, których dostawali do szkoły za dużo. Ech, nie doceniali oni skarbu, jakim jest jedzenie.
Zanim naprawdę przejdę do mojego lunchboksu, krótka dygresja na temat kanapek z miłością. To może i brzmi śmiesznie, but I mean it. Rodzice naprawdę wkładają miłość w kanapki robione dla dzieci. Pamiętam, jak jeszcze w podstawówce dostałam od kolegi kanapkę i tak miłość miała smak ketchupu (no serio, kanapka z ketchupem, to było dla mnie niesamowite). Kiedy chodziłam do gimnazjum, mama robiła mi kanapki, w których miłość miała smak świeżej bułki z pestkami dyni (moja mama o szóstej rano wychodziła do piekarni po świeże pieczywo... a mogłam zostać w Siedlcach) oraz fińskiego masła.
Sprzedawali takie w PSS-ie pod moim blokiem, ale już daaaawno go nie widziałam.
W liceum też kradłam kanapki, w których miłość smakowała serkiem śmietankowym albo masłem, albo warzywami... Liceum było takim dziwnym czasem w moim życiu, w którym jednocześnie poznałam wartość domowych posiłków, jak i przyzwyczaiłam się do gotowego jedzenia. Proces ten trwał do niedawna, ale teraz... tum dum dummm...
Kupiłam lunchbox.
Pudełko śniadaniowe Goodbyn ma trzy przegródki, do których zmieści się tak dużo jedzenia, że w sumie zapomnisz, co to głód.
Oczywiście pod warunkiem, że będzie Ci się chciało robić jedzenie, żeby je tam włożyć.
Do tych przegródek jest jedna przykrywka. Już usłyszałam, że mogłyby być osobne przykrywki, ale w takim wypadku można nosić trzy pojemniki. Mnie chodzi o to, żeby mieć deser razem z obiadem.
Interesujący fakt: w piątek, kiedy po raz pierwszy miałam przy sobie to pudełko, po raz pierwszy od początku roku akademickiego, zjadłam w ciągu zajęć mniej jedzenia niż sobie przyniosłam. To naprawdę pojemna rzecz. Przy okazji jest raczej płytka (jak na zdjęciu - na mandarynkę), więc łatwo mieści się razem z zeszytami (choć jeszcze jej nie wkładałam do torebki; w piątek miałam plecak, ale nie był wypchany).
A, no i najważniejsza rzecz - pudełko było w zestawie z naklejkami.
Na zdjęciu wygląda dość różowo, ale to kwestia sztucznego światła, naprawdę jest czerwone (choć wersja różowa również istnieje). Ma uszy. I jest wampirem!
Na dwa arkusze naklejek, jeden zawiera głównie literki, więc musiałam to wykorzystać. Ponieważ pudełka są amerykańskie, w całym arkuszu były tylko dwa "z", więc tutaj użyłam "N".
Podpisałam się też od dołu.
Dodatkową zaletą pudełka jest fakt, że przed chwilą upuściłam je na podłogę razem z obiadem na jutro i nie otworzyło się. Yay.

Mój drugi zakup, którego dokonałam wczoraj dzięki podwiezieniu do Fashion House'a, wywodzi swą historię od Bożego Narodzenia, kiedy to mama Piotra dostała kawiarkę. Taką małą, na filiżankę. Od tamtej pory zawsze, gdy byłam u Piotra w domu, robiłam sobie kawę. Naprawdę pyszną kawę. I za każdym razem powtarzałam, że też muszę sobie kupić coś takiego.
Kuchenka nie jest miniaturowa, to kawiarka jest duża. Mogę zrobić naraz cały kubek kawy. Mniam, tyle kawy.
Co zabawne, wydałam pieniądze, żeby wydawać mniej pieniędzy, czyli nie kupować żarcia ani kawy w trakcie zajęć.

A poza tym, pamiętajcie, dzieci: judo to niebezpieczny sport. Nie licząc ludzi, których poznałam na judo, prawdopodobnie 100% moich znajomych, którzy kiedykolwiek trenowali, zrobili sobie krzywdę na judo. Ja w zeszły tygodniu złamałam palec u nogi, w związku z czym raczej nie będę już walczyła z dziewczynami twardszymi ode mnie. Przynajmniej nie w tym semestrze :)

Pozdrawiam,
Luїza.