poniedziałek, 26 maja 2014

Chaotyczna kuchnia Luizy: Lody!

Ponieważ to drugi wpis pod rząd, a wcale nie ostatni, to ograniczę trochę pisanie o niczym.
Powiem tylko tyle, że pobliski supermarket zaskoczył mnie ostatnio dostępnością mleka sojowego, co znacznie ułatwia mi teraz życie. W innym sklepie, do którego poszłam po wodę różaną (której nie mieli), kupiłam to:
Wygląda pięknie i jest piękne. W założeniu było do lemoniady różanej, ale na dwa litry lemoniady poszły tylko dwie łyżeczki i teraz trzeba zrobić coś z resztą - i wcale nie jest mi z tego powodu źle. Ponieważ ostatnio, ze względu na pogodę, jem lody praktycznie codziennie, nie miałam problemu z decyzją, do czego jeszcze tej róży użyć.
Zrobiłam jedno opakowanie (jakieś 250 ml) lodów czekoladowych i jedno - różanych.
Jeśli chodzi o proporcje, to na te 250 ml mleka sojowego użyłam łyżeczki płatków róży i moim zdaniem wyszło bardzo dobrze. Na drugie 250 ml poszła łyżka (niezbyt czubata) kakao i trochę ksylitolu. Najlepiej, żeby nie było za słodko, ale kakao jest na tyle gorzkie, że w tej proporcji można sypnąć jakieś 2 łyżeczki.
Sekret tkwi w mieszaniu. Pomijając to, że trzeba pozostałe składniki rozpuścić w mleku, to jeszcze trzeba mieszać lody w trakcie zamarzania, żeby nie powstała z tego zbita bryła. Myślę, że co pół godziny warto te lody przemieszać, więc trzeba przygotować cały dzień. Chyba, że jest się gotowym na późniejsze skrobanie (i ma się twarde łyżki).
Ja musiałam skrobać tak czy inaczej, ale nie było tak źle. To chyba wina potężnego chłodzenia w mojej zamrażarce.
Trzeba jeść szybko, bo niestety nie trzymają zimna jakoś genialnie. Ale i tak warto! Wegańskie lody dostępne w różnych sklepach kosztują co najmniej 20 zł za 400 ml, więc ciężko byłoby to przebić.

Chaotyczna kuchnia Luizy: Falafel

Zaczęło się od tego, że poszłam do dietetyka.
Akurat trochę chudłam, ale chciałam bardziej, poza tym chciałam dostać jakąś zrównoważoną dietę wegańską, poza tym ciekawił mnie pomiar składu ciała.
Poszłam, zostałam zmierzona, dostałam dietę, a w niej, między innymi, przepis na falafel. Pomyślałam sobie, że spoko, kiedyś sobie zrobię falafel.
A zaraz w budynku obok znajdował się (mam nadzieję, że wciąż tam jest) sklep ze zdrową żywnością. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że mówię tu o Siedlcach, a tam (przynajmniej w mojej okolicy) był kiedyś, owszem, sklep ze zdrową żywnością, ale długo się nie uchował. Szkoda, bo przynajmniej miałam tofu zaraz pod domem.
To jednak nie jest normalny sklep ze zdrową żywnością. To jest w sporej mierze sklep z ciekawostkami kulinarnymi, nawet niekoniecznie egzotycznymi, tylko naszymi, polskimi. Na środku sklepu stało całe mnóstwo pudeł i worków, z których sprzedawczyni nabierała na wagę orzechy, owoce (suszone i liofilizowane), kasze, różne rodzaje ryżu (nawet czerwony!) i owoce roślin strączkowych, w tym soja i ciecierzyca. I właśnie te ostatnie kupiłam zaraz po wizycie u pani dietetyczki.
Ale jakoś niespecjalnie mi się chciało robić ten falafel. Raz, góra dwa, zrobiłam coś z tych roślinek, a tak tylko trzymałam je w słoju (wspólnym, bo stwierdziłam, że to, co można zrobić z ciecierzycy, powinno dać się zrobić z soi i vice versa).
Aż w końcu w czwartek czy piątek dostałam Przegląd piaseczyński, a tam - przepis na falafel! Ponoć prawdziwy, egipski. Uznałam to za znak od egipskich bogów i przystąpiłam do dzieła.
Chciałam zeskanować przepis, ale nie mogę go znaleźć, więc tylko go mniej więcej przytoczę. Do mniej więcej 12 kulek, które zrobiłam, potrzeba:
około 350 ml ciecierzycy (suchej) - nie podaję w gramach, bo to bez sensu, łatwiej zmierzyć objętość, chyba że ma się wagę kuchenną, ale mało kto to ma; ja użyłam mieszanki z soją i nie widzę problemu
nieduża cebula
dwa ząbki czosnku (lub 5 małych w moim wypadku)
dwa nieduże ziemniaki
przyprawy
i wsio.
Filozofii nie ma. Przez noc trzeba namoczyć nasionka w sporej misce ze sporą ilością wody.
 To już po namoczeniu. Soja to chyba to fasolkowate, a ciecierzyca wygląda jak duża kukurydza.
Jeśli chce się to zjeść z pitą, to należy zacząć od ciasta, żeby miało kiedy wyrosnąć. Nie podaję przepisu ani nic, bo moja pita nie wyszła. Chlip.
Falafel polecam zacząć od ugotowania ziemniaków. W tej kwestii chciałabym przekazać moje zdanie, że ziemniaki są dużo smaczniejsze, jeśli gotuje się je ze skórą, a jeśli są młode, to tę skórkę można spokojnie zjeść i ogólnie nie rozumiem obierania ziemniaków. Marnowanie jedzenia, ot co.
Kiedy ziemniaki się gotują, należy poszatkować cebulę i czosnek i wrzucić je razem z nasionami do blendera. Mój blender niestety kończy karierę, ale za pierwszym razem jeszcze mi się udało. Nie będzie problemu, jeśli doleje się trochę wody dla łatwiejszego mielenia. Byle nie za dużo. Potem pokroić ugotowane ziemniaki i dodać do zmielenia. Jeśli chodzi o przyprawy, to polecam pójście w klasykę: sól, pieprz, chili. Wymieszać, zrobić kuleczki i wyłożyć je na blachę lub coś innego płaskiego, i włożyć do lodówki na jakieś pół godziny.
Nie wiem, co to daje, bo nie ominęłam tego punktu.
Kiedy kotleciki się chłodzą, można zająć się pitą, czyli uformować placki i włożyć je do pieczenia.
Po tej połowie godziny można rozgrzać olej na patelni - musi być go sporo, to jedyny mankament falafela. Jeśli ktoś chce spróbować to upiec, to może warto spróbować, tylko trzeba uzbroić się w czas i cierpliwość, bo moje strasznie długo dochodziły, a i tak w końcu rzuciłam je na patelnię.
Mogę też powiedzieć, z czego zrobiłam sos: 4 pomidorki koktajlowe, 4 marynowane papryczki chili, ocet, cukier, kurkuma. Zmielone i tyle - sos wyszedł dość płynny.
Podałam to klasycznie z kapustą, ale nie mam zdjęcia, bo byłam strasznie głodna i od razu rzuciłam się do jedzenia.
Polecam. Niezbyt czasochłonne, bardzo niewymagające inteligencji i własnej inwencji.
Smacznego!

czwartek, 15 maja 2014

Eurowizja

Wkurza mnie ta sprawa, więc postanowiłam dorzucić swoje trzy grosze.
Nie obejrzałam wszystkich występów, tylko kilka pierwszych z finału. Widziałam występ Cleo i jej towarzyszek i muszę stwierdzić, że mi się to podobało, mimo tego, że piosenka jest w moim odczuciu trochę irytująca. Moim zdaniem to dokładnie poziom Eurowizji.
Zacznę od występu Polski. Przede wszystkim - Polska to kraj tradycjonalistyczny. W te tradycje w jakiś sposób trafia Donatan i właściwie nie chodzi mi tyle o słowiańskość, co o te biusty. Co mają biusty wspólnego z tradycją? Moim zdaniem to jest przykład tradycyjnego podejścia do seksualności. Można się z tym kłócić, można wytykać przedmiotowe traktowanie kobiet, ale przecież nikt tych kobiet do niczego nie zmusił. Co to komu przeszkadza, że kobieta chce swoje fizyczne walory pokazywać. Nawet jeśli te walory byłyby efektem pracy chirurga, to moim zdaniem w niczym nie przeszkadza. Mężczyźni lubią cycki, wiele kobiet też lubi cycki, nie ma o co robić afery.
Ogólnie rzecz ujmując, Cleo oraz jej tancerki i performerki pokazały Polskę taką, jaka jest, dodatkowo podkolorowaną do tego, jaką Polacy chcieli Polskę widzieć - piękne kobiety świadome swojego piękna, bez kompleksów i wstydu, dumne ze swojej przynależności etnicznej. Moim zdaniem to była świetna reprezentacja narodu.
Co do samej piosenki: jak już napisałam we wstępie, trochę mnie ona irytuje. Głównie chodzi mi tu o linię melodyczną, jeśli tak można to nazwać. Wpada w ucho i może to dlatego tak mnie denerwuje. Głos Cleo też jest jak dla mnie nieco irytujący, ale jednocześnie podoba mi się to. Mam szacunek do każdego wokalisty, który śpiewa coś, czego ja bym się nie odważyła powtórzyć. Niesamowicie zazdroszczę kobietom, które potrafią tak dobrze śpiewać, a zazdrość zawsze łączy się u mnie z szacunkiem. Ja na pewno nie potrafiłabym zaśpiewać tak jak Cleo (pominę podstawowy problem, że nie umiem śpiewać w ogóle) i dlatego nie zamierzam jej krytykować.
Druga sprawa to komentarz Artura Orzecha, któremu polski występ raczej się nie podobał i powiedział, że "śpiewanie po angielsku to nie sposób na wygraną". Jasne, że nie, bo zbyt wielu wokalistów śpiewa po angielsku, ale jakoś pan Orzech wygłosił tę krytykę dopiero przy Cleo. Ja uważam, że śpiewanie po angielsku to już nie desperacka próba zebrania lepszej noty, a czysta grzeczność wobec zagranicznych widzów - może dobrze byłoby, żeby chociaż fragment treści piosenki dotarł do reszty Europy. Podobało mi się to, że część tekstu była po polsku, a część po angielsku. Połączenie kurtuazji z właściwym reprezentowaniem kraju. Co do śpiewania po angielsku - chyba nie tylko ja uważam, że Cleo dużo lepiej poradziła sobie w finale.
Chciałabym napisać też coś o Finlandii, ale jedyne, co jestem w stanie na ten temat napisać, to że podoba mi się to nieznacznie bardziej niż oryginalny Coldplay. Bo Softengine to jak dla mnie właściwie Coldplay.
No i na koniec Conchita Wurst. Piosenka naprawdę mi się podoba, ale nie mam o niej nic szczególnego do powiedzenia. Nie budzi we mnie wielkich uczuć, tak jak i zresztą sama wykonawczyni. W tym temacie mam do powiedzenia tylko "es ist mir wurst".
Więcej emocji budzą we mnie oczywiście reakcje na Conchitę Wurst, dokładnie dwie, które się powtarzają.
1. Co to ma być? To obrzydliwe. To facet czy kobieta? Fuj. Zboczeniec. / Skoro przebiera się za kobietę to czemu nie zmieni płci?
 - Istnieje takie zjawisko jak drag. Są drag queen (popularniejsze) oraz drag king. Czasem ludzie niezależnie od swojej orientacji seksualnej lubią się przebierać za płeć przeciwną. Ot tak, dla eksperymentu albo dla zdobycia popularności.
 Sama swego czasu grałam George Sand, kochankę Chopina, która lubiła wychodzić przebrana za faceta, bo jako kobiety nie wpuszczono by jej do wielu miejsc. Swoje książki też publikowała pod męskim nazwiskiem i z dzisiejszej perspektywy nikogo to nie gorszy. Jasne, kobieta chciała mieć prawo do czegokolwiek, więc musiała przebierać się za mężczyznę. Ale dzisiaj też płci są często izolowane i takie przebrania mogą się przydawać. A nawet, jeśli ktoś robi to tylko dla własnej przyjemności i zrobi na tym karierę, to co to komu szkodzi? Jeśli ktoś popiera cycki na Eurowizji, ponieważ czemu nie, to nie widzę powodu, dla którego kobieta z brodą miałaby nie zyskać poparcia.
2. Wygrała Eurowizję tylko dlatego, że jest inna. To konkurs piosenki, nie wyglądu! Manipulacja, oszustwo, głosy były ustawione!
 - Pff. Jeśli tylko pojawi się na Eurowizji ktoś, kto swoją odmiennością zrobi furorę, to niewątpliwie wygra. Tak to działa. Parę lat temu wygrało Lordi, bo byli inni, a potem na Eurowizji w Finlandii połowę reprezentantów stanowiły zespoły metalowe. Czy Lordi zasłużyło na swoją wygraną? Szczerze wątpię, żeby nie było lepszej piosenki. Ale oni weszli, zrobili show, zagrali metal dla gimnazjalistów i wygrali. Ciężko mi stwierdzić, czy któraś piosenka w tym roku była lepsza od "Rise Like a Phoenix", ale jest to możliwe, a mimo to Conchita Wurst zyskała sympatię widzów i jury i wygrała. Dopatrywanie się oszustwa w tym, że ktoś nie zgadza się z większością Europy to moim zdaniem kiepski sposób na wyładowywanie frustracji.

Na podsumowanie przekażę Wam hasło, zgodnie z którym ostatnio staram się żyć: Wycziluj, ziom.
Pozdrawiam.

piątek, 2 maja 2014

ZOO

Byłam dziś w zoo i było to smutne.

 Zwierzęta są wspaniałe i to cudowne mieć do nich dostęp, ale chyba dla ich dobra byłoby lepiej, gdyby ludzi trzymać z dala od nich. Za pancernym szkłem i ogrodzeniem pod napięciem.
W przypadku dużych zwierząt takich jak słonie, żyrafy czy nosorożce, łatwo jest zapewnić im bezpieczeństwo, wciąż pozwalając ludziom, by je oglądać. Niestety, gorzej jest z mniejszymi zwierzątkami, takimi jak kapucynki.
Sporo małpek w praskim zoo ma podwójne wybiegi. Można je zobaczyć od zewnątrz za kratami albo w budynku za szkłem. Niektóre jednak są tylko na zewnątrz, choć może było to dzisiaj tymczasowe - nie wiem. W każdym razie kapucynka siedziała przy kracie i interesowała się ludźmi, a ludzie kapucynką. Zauważyłam, że interesowali się nią za bardzo, bo wbijali na patyk kawałek jabłka i podawali małpce, która chętnie się częstowała. Głównie zajmował się tym, hm, jakiś facet. Podeszłam więc do niego i zapytałam, czy jest pracownikiem zoo. Powiedział, że nie, więc zapytałam, dlaczego w takim razie karmi małpkę, skoro metr od jego twarzy wisiała tabliczka przypominająca o zakazie karmienia zwierząt.
Żeby dziecku zrobić frajdę.
Powiedział, że doskonale wie o zakazie, ale chciał, żeby dziecko się cieszyło patrząc, jak kapucynka je bezmyślnie podane jabłka. Obecna tam dziewczyna była umiarkowanie zainteresowana małpką. Patrzyła, ale nawet nic nie mówiła i nie wykazywała szczególnego podekscytowania, ale też nie byłam w pobliżu bardzo długo.
Żeby dziecku zrobić frajdę. Czułam, jak mnie krew zalewa.
 - Ja jestem świadomy, że nie wolno - tłumaczył się facet.
 - To tym gorzej, że jest pan świadomy, a mimo to karmi.
Przecież nie chodzi o to, żeby po prostu narzucić jakąś dyscyplinę, ot choćby dla kultury. Tu chodzi o bezpieczeństwo zwierząt, które jedzą określone pokarmy w określonych godzinach.
Rodzina z dzieckiem często wróży nieszczęście, bo pod wpływem dzieci ludzie kompletnie głupieją i zamiast dawać przykład, sami cofają się do poziomu intelektualnego kilkulatka.
Ale sami dorośli przecież też mogą być idiotami.
Przy miejscu, gdzie mieszkają krokodyle, roi się od tabliczek informujących o zakazie wrzucania monet. Zdziwiły mnie one, bo trzeba być skończonym debilem, żeby do każdej możliwej wody wrzucać monety, po co zresztą to robić - nie mam pojęcia. Jak już ktoś bardzo chce, to na terenie zoo jest też fontanna. A jednak - w wodzie, w której mają pływać krokodyle, na dnie leżały monety, wcale nie tak znowu mało. Pływały tam też ryby i, wedle tabliczek, żółw. I ktoś wrzucał tam monety.
Nasuwa mi się przy tym pytanie, dlaczego, ale po krótkim przemyśleniu stwierdzam, że nie chcę znać motywów kierujących osobami, które postępują tak głupio. Chyba wolę nie rozumieć.