wtorek, 30 lipca 2013

Kocham statystyki

Po opublikowaniu nowego posta lubię śledzić statystyki - zazwyczaj na wykresie widać ładny skok od chwili, kiedy udostępnię świeży wpis na facebooku.
Ale wykresy to nie jedyna fajna opcja w statystykach Bloggera. W źródłach ruchu sieciowego można sprawdzić, czego szukali w Google ludzie, którzy trafili przez wyniki na mojego bloga. Czasami znajduję tam coś dziwnego i dzisiaj zajrzałam, licząc na przyjemny mały mindfuck. Nie zawiodłam się:
Owszem, pisałam kiedyś o koniku polnym. Na trzecim piętrze, nie pierwszym, ale i tak dziwi mnie, że a) ludzie chcą się czegoś takiego dowiedzieć od Google (srsly?) oraz b) że mój blog pojawia się na pierwszym miejscu takiego wyszukiwania.
Wot, ciekawostka.

Dlaczego

Jestem chora i trochę nie ogarniam, ale skoro już siedzę w domu zamiast ganiać wiewiórki, to mogę przynajmniej wyżyć się na blogu.
Nie jest to świeża sprawa. Sytuacja, którą opiszę, miała miejsce dwa tygodnie temu, chociaż mam wrażenie, że minęły wieki. Wakacje są beznadziejne, ja już chcę październik.
Od 19 lipca jestem oficjalnie studentką UW. 12 lipca dowiedziałam się, że nie dostałam się na filologię ugrofińską, która była moim pierwszym wyborem. Znalazłam się na 3 miejscu na liście rezerwowej, ale po ogłoszeniu wyników złożyłam dokumenty na ukrainistykę, na którą dostałam się, mimo, iż na ten kierunek zdobyłam sporo mniej punktów, jako że na maturze zdawałam tylko jeden język obcy. Taka magia - na język fiński na filologii ugrofińskiej jest tylko 25 miejsc i do tego ten kierunek nie jest uruchamiany co rok. Na ukrainistyce jest 60 miejsc co roku, więc dużo łatwiej się dostać.
W Katedrze Ukrainistyki zostałam uprzejmie przyjęta przez pracujące tam panie. Poszło szybko i bezproblemowo i żałuję, że w końcu nie będę studiowała na Wydziale Lingwistyki Stosowanej, bo mam do niego dużo bliżej z Piaseczna. Tak czy inaczej, w środę 17 lipca zadzwoniła do mnie pani z UW z zapytaniem, czy wciąż jestem zainteresowana filologią ugrofińską. Powiedziałam, że tak. Następnego dnia odebrałam dokumenty z Katedry Ukrainistyki i zawiozłam je na Wydział Neofilologii. Popełniłam jednak znaczący błąd, bo nie wzięłam ze sobą oryginału świadectwa maturalnego, ponieważ wyszłam z założenia, że Katedra Hungarystyki przyjmie kopię poświadczoną przez inną jednostkę UW. Myliłam się i musiałam dowieźć świadectwo następnego dnia. Ale nie to jest problemem.
Co teraz, z perspektywy czasu, najbardziej mnie wkurza w tej sytuacji, to fakt, że niemiła pani z Katedry Hungarystyki zapytała mnie, dlaczego nie przywiozłam świadectwa.
Może jest to jeszcze zrozumiałe, że wychowawczyni klasy w nauczaniu zintegrowanym pyta ucznia, dlaczego nie wziął butów na zmianę. Takie pytanie jest absolutnie bez sensu, ale można by się nie czepiać.
Jaki jest cel takiego pytania? Może wychowawczyni dowiedziałaby się od ucznia, że zgubił buty, które zostawił w szkole i mogłaby go nie karać. Ale bez oryginału świadectwa nie można przyjąć dokumentów kandydata na studia, więc jakie znaczenie ma przyczyna, dlaczego kandydat tego świadectwa ze sobą nie przywiózł?
Pewnie zabrzmi to dziecinnie, ale można by traktować dorosłą osobę jak dorosłą osobę, a przy tym samemu zachować się sensownie i rzetelnie. Pani z Katedry Hungarystyki postanowiła jednak być niemiła i wścibska. I po co? Żeby pokazać swój autorytet, a mnie upokorzyć? A może ta pani powinna pracować w dziekanacie?
O co w tym wszystkim chodzi? Może muszę pójść do pracy i sama przekonać się, co to znaczy użerać się z ludźmi za marne pieniądze, żeby zrozumieć, dlaczego panie pracujące na uczelniach czy w sklepach są takimi mizantropkami i egoistkami. A może są skorumpowane przez nie całkiem dla mnie zrozumiałe poczucie władzy? Im bardziej zdesperowany jest student, który przychodzi coś załatwić, tym bardziej sadystyczne skłonności budzą się w paniach z dziekanatu.
To ma sens. Dwa razy miałam przyjemność załatwiać coś w dziekanacie WUM-u. Za pierwszym razem weszłam tam bardzo niepewnie i zostałam potraktowana oschle (że tak to eufemistycznie określę), a za drugim, kiedy już wiedziałam, co robiłam, misja powiodła się na każdym etapie (zresztą wtedy pani z dziekanatu nie odezwała się do mnie ani słowem - może to kolejny sukces?).
Ergo: zanim przyjmie się kogokolwiek na jakiekolwiek stanowisko, należy przeprowadzić badania psychologiczne i nie dopuszczać mizantropów i sadystów do zawodów polegających na kontakcie z ludźmi.

sobota, 6 lipca 2013

Teraz mnie widzicie

Właśnie wróciłam z kina. Oglądałam "World War Z". Interesujący film, miałabym do niego nieco zastrzeżeń, ale nie to mnie obecnie porusza.
Tłumacze chadzają różnymi ścieżkami. W przypadku "World War Z", tytuł pozostaje nieprzetłumaczony w polskiej wersji książki i filmu, chociaż książka właściwie nazywa się chyba "World War Z. Światowa wojna zombie", co brzmi całkiem nieźle. "Wojna światowa Z" nie brzmiałoby tak dobrze, jak oryginał, ale moim zdaniem jednak lepiej niż "Światowa wojna zombie". Jestem tylko młodą dziewczyną i nie znam się na tej książce, ale jeśli motyw nazywania zombiaków "zetami" nie jest wyłącznie filmowy, to nie widzę powodu, by nie użyć tego w tytule. Co do filmu, to uważam, że pozostawiając oryginalny tytuł, tłumacz stchórzył, zapewne obawiając się częstej (i uzasadnionej) krytyki wobec polskich tłumaczeń tytułów.
Trochę inaczej było w przypadku książki "Fight Club" Chucka Palahniuka, której adaptacja filmowa w polskiej wersji nosi tytuł "Podziemny krąg". Ma to może jakiś sens w świetle fabuły, ale nie uważam tego tłumaczenia za udane. Cóż by szkodziło nazwać film "Klub walki"? Jedno z dwóch polskich wydań książki nosi identyczny tytuł, co film, natomiast drugie to "Fight Club. Podziemny krąg". To trochę smutne, że tłumacze tak się zasugerowali filmem, ale jestem w stanie to zrozumieć - chodzi o to, żeby potencjalny czytelnik, widząc książkę, domyślił się, że chodzi właśnie o podstawę filmu z Bradem Pittem i Edwardem Nortonem.
O, napisałam o dwóch filmach z Bradem Pittem. Przypadek.
W trzecim, o którym chcę powiedzieć, Pitt już nie grał. Grali tam za to Bruce Banner, Alfred Pennyworth i... hm, Morgan Freeman jest Morganem Freemanem.

Żeby nie było, że coś zaspoiluję, podaję lakoniczny opis filmu z Filmwebu: "Agenci FBI śledzą grupę iluzjonistów, którzy napadają na banki w czasie ich przedstawień i ukradzione pieniądze rozdają publiczności."
Muszę jednak opisać jedną bardzo ważną scenę.
Czworo iluzjonistów początkowo pracowało niezależnie od siebie, dopóki po swoich występach nie dostali kart tarota z wypisanym miejscem i datą. Wszyscy spotykają się jednocześnie w wyznaczonym miejscu i wchodzą do mieszkania, gdzie nie zastają nikogo, widzą natomiast różne rzeczy, między innymi karteczkę z napisem "NOW YOU DON'T".
Oglądałam ten film maksymalnie tydzień temu, ale przyznam szczerze - nie pamiętam, jak została przetłumaczona treść karteczki. Powiedzmy jednak, że nie jest to istotne.
Istotny jest tytuł filmu. Powiązanie jest oczywiste: "NOW YOU SEE ME" - "NOW YOU DON'T".
Polski tytuł filmu? "Iluzja".
Całe szczęście, że przynajmniej zostawiono ten plakat, dzięki któremu tytuł oryginalny łatwo zapamiętać.
Co by szkodziło nazwać film "Teraz mnie widzicie"? Czy cokolwiek by na tym stracił? Tytuły z orzeczeniami są dość rzadkie, więc raczej przyciągają uwagę. Zdecydowanie "Teraz mnie widzicie" brzmiałoby ciekawiej niż "Iluzja". "Iluzja" to najzwyklejszy tytuł na świecie i nie wydaje mi się, żeby szczególnie służył marketingowi.
Najważniejsze jednak jest to, że nazywając ten film "Iluzja", pozbawiono sensu treść kartki, którą znaleźli Jeźdźcy.
Tłumaczenia często pozbawiają tytuły sensu. Tytuł to zawsze część dzieła, tego uczą w szkołach.
Interpretujesz wiersz? A jaki związek z treścią wiersza ma jego tytuł?
Tytuł "Iluzja" nie ma sensu. On po prostu jest i niczego nie wnosi. O innych takich przypadkach Mariusz Max Kolonko nawet zrobił filmik:
Nie będę powtarzać tego, co powiedzieli mądrzejsi, ale od siebie mogę powiedzieć, że sama zwróciłam uwagę na "Milczenie owiec" i fakt, że "owce" nie są tu całkiem na miejscu.
A także zwrócę uwagę na jedną rzecz, o której mówi pan Kolonko. Tytuły obecnie są bez znaczenia w Polsce. Zdarzają się chlubne wyjątki, jak w jednym z lubianych przeze mnie filmów: "Ogród Luizy". Ten tytuł przynajmniej zwraca uwagę na konkretny motyw zawarty w filmie. Ale w większości przypadków tytuł to tylko jakieśtam nawiązanie do treści, nazwanie głównego wątku lub krótki opis całości. Nic znaczącego.
Jak już będę duża i będę tłumaczem, to wszystkie tytuły ładnie przetłumaczę.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Dojrzale i odpowiedzialnie

Opuścili mnie moi przyjaciele.
Właściwie to ja ich opuściłam. Spora część moich znajomych wyjechała wczoraj do Zwardonia. Ja też miałam jechać, ale zrezygnowałam i teraz siedzę w domu i jestem samotna, i z tej mojej samotności aż przypomniałam sobie, że dawno nic nie pisałam na blogu.
Zdaje się, że wspominałam o tym, że komunikacja publiczna sprzyja przemyśleniom. Cóż, nie tylko ona. Inne wspaniałe miejsce, by rozważać sens istnienia, to łazienka. I tak właśnie dzisiaj, gdy brałam prysznic, doznałam olśnienia.
Długo już chodził za mną temat, na który chciałam coś na tym blogu naklikać, bo dość mocno mnie on denerwuje, ale nie byłam w stanie odnaleźć w tym zagadnieniu żadnego sensu. Oczywiście, najtrudniej jest coś znaleźć, kiedy się tego szuka, ale jeśli przestanie się szukać, wszystko staje się łatwiejsze.
Wyobraźmy sobie taką sytuację: szkoła, klasa, godzina wychowawcza. Wybieramy samorząd klasowy. Jedna osoba zdobywa zdecydowaną większość punktów w głosowaniu na przewodniczącego klasy, jednak odmawia tego niezaprzeczalnego zaszczytu. Powód? "Nie jestem wystarczająco odpowiedzialny." Jesteśmy niezadowoleni, bo mieliśmy świetnego kandydata, ale przecież nikogo nie zmusimy. Wychowawca uśmiecha się i mówi: "To paradoksalnie bardzo odpowiedzialne z twojej strony, że przyznajesz, że nie jesteś wystarczająco odpowiedzialny."
Bullshit.
Inna sytuacja, tym razem nie chodzi o scenkę, a o ogólny stan rzeczy. Jest sobie trzynastolatka. Nie całkiem dogaduje się z rówieśnikami, woli rozmowy na poważniejsze tematy niż te, które porusza większość trzynastolatków, nie bawią jej żarty kolegów z klasy. Trzynastolatka ta uważa się za bardzo dojrzałą, ale ponieważ usłyszała, że jeśli ktoś mówi o sobie, że nie jest dojrzały, to oznacza, że w rzeczywistości taki jest, dlatego przy każdej okazji mówi ona, że nie jest dojrzała.
Dojrzałość to temat często poruszany w gimnazjum. Gimnazjum to taki beznadziejny okres, kiedy wiele dzieciaków uważa się za dorosłych, bo już nie są w podstawówce, podczas gdy w rzeczywistości są wciąż takimi samymi dzieciakami, jak wcześniej. Wielu nauczycieli nieświadomie i niechcący podtrzymuje tę idiotyczną atmosferę, wymagając od uczniów "dojrzałości" lub odwrotnie, traktując uczniów jak dzieci z przedszkola, przeciwko czemu gimnazjaliści się buntują, bo przecież są już tacy dorośli.
Pamiętam, że w moim gimnazjum było sporo rozmów na temat dojrzałości. Kiedyś wygłosiłam taką opinię: Dojrzałość fizyczna polega na gotowości ciała do posiadania potomstwa. Dojrzałość psychiczna polega na gotowości do przejęcia na siebie odpowiedzialności za inną osobę (w domyśle: za dziecko). Minęło przynajmniej trzy i pół roku, a ja w sumie nie zmieniam zdania. Dojrzałość nie polega na tym, że przestają nas bawić gry z dzieciństwa, tylko na tym, żeby grać w nie wtedy, kiedy możemy sobie na to pozwolić, bo nie mamy akurat obowiązków do wypełnienia.
Ale odpowiedzialność to nie wszystko. Innym przejawem dojrzałości jest zdolność do rezygnowania z pewnych osobistych korzyści na rzecz dobra innych osób. Dojrzałość to także obieranie odpowiednich celów, możliwych do osiągnięcia - dlatego często wizjonerzy uważani są za niedojrzałych. Granica jest cienka.
Sprawdźmy, czy się nie mylę:

dojrzały
3. «o człowieku: ukształtowany pod względem umysłowym i emocjonalnym»

Powiem szczerze: nie wiem, co to ma oznaczać. Ukształtowany? Czyżby dojrzałość polegała na dotarciu do takiego punktu w życiu, kiedy przestajemy się zmieniać, kształtować, chłonąć nowe idee i przeżywać nowe doznania? Bardziej mi to wygląda na wapniactwo niż dojrzałość. Może to świadczy o tym, że ja nie jestem jeszcze dojrzała i szczerze mówiąc - wolę nigdy nie być dojrzała, jeśli tak to ma wyglądać.

A teraz wrócę do poprzedniej części zagadnienia: jak mówienie o dojrzałości i odpowiedzialności ma się do bycia dojrzałym i odpowiedzialnym? Odpowiedź: nijak.
Odpowiedzialność jest przejawem dojrzałości, ale tylko jednym z wielu.
Jeśli ktoś odmawia przejęcia odpowiedzialności, bo wie, że się do tego nie nadaje, to nie można go nazwać odpowiedzialnym. Ktoś taki jest świadomy swoich wad, w pewnym sensie dojrzały, ale nie w pełni. Jeśli ktoś mówi, że jest kłamcą i nie należy mu ufać, to nie należy mu ufać, a nie zastanawiać się, że skoro przyznał się do bycia kłamcą, to znaczy, że jest szczery, więc można mu ufać.
<dygresja> Kiedyś powiedziałam, że często kłamię. Usłyszałam, że to bardzo odważne, że przyznaję się do kłamania. Wcale nie. Odważnie byłoby nie kłamać albo przyznać się do konkretnych kłamstw. Stwierdzenie "jestem kłamcą" jest puste i bez znaczenia. </dygresja>
Do czego dążę: przyznawanie się do swoich wad nie jest oznaką odpowiedzialności ani dojrzałości. Wręcz przeciwnie, jest wybieraniem linii najmniejszego oporu, unikaniem obowiązków i pracy nad sobą. Jeśli ktoś mówi, że jest niedojrzały, to najprawdopodobniej ma rację.
Bycie poważnym i niedopasowanie do rówieśników świadczy o byciu poważnym i niedopasowaniu do rówieśników. I tyle. Dojrzałość nie polega na tym, by zachowywać kamienną twarz i patrzeć z góry na tych, którzy się śmieją.
I na pewno nie jest czymś, o co warto się bić. Myślę, że dojrzałość przychodzi naturalnie, kiedy już się przestaniemy bić. W końcu najtrudniej jest coś znaleźć, kiedy się tego szuka.