niedziela, 31 marca 2013

Haka

Podróże kształcą.
We wrześniu odbyłam podróż do Norwegii, z której przywiozłam między innymi pamięć o mistrzowskich sucharkach. Nauczyłam się też tańczyć Gangnam Style, o czym chyba również wspominałam.
Ponieważ dawno nie marnowałam czasu, przeglądając Internet, weszłam wczoraj na 9gaga. I zobaczyłam to:
Moją uwagę przykuł jedenasty z przerobionych obrazków.
Ten z haką.
Oprócz tańczenia Gangnam Style, nauczyłam się też haki.
Ale o co chodzi i co to jest haka?
Haka to tradycyjny maoryjski taniec połączony z mimiką i okrzykami, głównie wykorzystywany jako "odstraszacz" wojenny. Chodzi o to, żeby pokazać siebie jako istotę straszniejszą niż człowiek i osłabić morale przeciwnika.
Odmianą haki jest poi, dość słynny taniec, zdecydowanie bardziej kobiecy niż wojenna haka, przy którym wykorzystuje się ciężarki, również zwane poi. Częstą odmianą jest ogniowe poi.
Robi wrażenie, jak zresztą haka w ogóle.
Hakę wykorzystują All Blacks, zespół reprezentujący Nową Zelandię w rugby. Zresztą, głównie oni się pokażą, kiedy wyszukamy "haka" na YouTube. Ja jako pierwszą widziałam tę hakę:
Zaczęłam ten wpis przygotowywać wczoraj i właściwie nie miałam do niego żadnej pointy. Miał być po prostu informacyjny. Dzisiaj jednak byłam u rodziny z okazji świąt i tak sobie siedziałam w pobliżu telewizora z włączoną program muzyczny i po raz pierwszy spotkałam się z twórczością Nicki Minaj, o której słyszałam już wcześniej. Kątem oka oglądałam teledysk piosenki i, o zgrozo, zobaczyłam tam hakę.
I doszłam do nieco nacjonalistycznych przemyśleń.
Zawsze jakoś mnie drażniło wykorzystywanie innych kultur. Wkurzali mnie wszyscy "Japończycy", z którymi się spotykałam jeszcze jako miłośniczka anime. Wkurzało mnie zawsze zapatrywanie się na inne kultury i widzenie wszystkiego co najlepsze u innych narodów, ale nic u siebie.
Rozumiem fascynację innymi kulturami, w końcu sama padam nieustannie jej ofiarą. Nie rozumiem jednak tańca irlandzkiego w teledysku Haliny Mlynkovej ani haki u Nicki Minaj.
Z drugiej strony, powalił mnie na kolana występ na tegorocznym Turnieju Bardów, oparty praktycznie wyłącznie na syberyjskiej i mongolskiej muzyce. No to o co mi w końcu chodzi?
Myślę, że po prostu wypadałoby trzymać się ustalonej konwencji. Jeśli ludzie wychodzą w syberyjskich strojach, z syberyjskimi instrumentami i grają syberyjską muzykę, to ciężko mieć z tym problem. Kiedy jednak maorysi tańczą hakę przy popowej (sic!) piosence pod tytułem "Starships" (sic!) amerykańskiej (sic!)  piosenkarki pochodzącej z Trynidadu i Tobago (sic!), to jednak coś zgrzyta. A może tylko ja tak mam?
Mogłabym napisać coś mądrzejszego na ten temat, ale początkowo nie miałam zamiaru, więc teraz też mi nie wyjdzie.

sobota, 30 marca 2013

Żyję

Wbrew pozorom - żyję.
Jestem daleko, ale cały czas na miejscu.
Internet jest zbędnym luksusem ;)
Poznaję nowych ludzi, ale wciąż tak samo tęsknię za tymi, których nie spotykam codziennie, chociaż chciałabym.
Jem kisiel. A teraz zaopatrzyłam się też w budyń i ciastka.
Nie wychodzę na zewnątrz, z dwoma wyjątkami: dzisiaj i tydzień temu.
Tydzień temu byłam w Poznaniu na Pyrkonie. Można mnie było widzieć, jak chodziłam w pelerynce i bez butów. I z fajeczką, której nie paliłam.
Oto Drużyna Drużyna, ale nie wiemy, kim był Drużyn. Frodo i Gimli nie dotarli.
Mam nadzieję, że nikt mnie nie pobije za wrzucenie tego zdjęcia.
No i wyszłam dzisiaj. Od razu ponownie rozjaśniłam włosy i dążę do bieli. Ale pewnie będę musiała rozjaśnić je jeszcze z dziesięć razy, zanim staną się względnie białe. Chyba że najpierw je zetnę i wtedy ta sama ilość rozjaśniacza będzie bardziej skuteczna.
Mieszkanie pachnie ciastem, święta w końcu. A ja zrobię ciasteczka i może w końcu powstanie z tego fotorelacja i nowa edycja Chaotycznej kuchni Luizy.
Nie wiem, czy mam aparat.
Hmm, ciasteczka.
Dobry pomysł.

sobota, 2 marca 2013

Chaotyczna kuchnia Luizy: Zielony koktajl

Niektórzy dziwią się, jak można żyć bez produktów zwierzęcych. Nietrudno jest na ogół zaakceptować niejedzenie mięsa, natomiast rezygnacja nawet z czegoś tak oczywistego i powszechnego jak nabiał zazwyczaj wydaje się już za dużym hardkorem.
Są jednak takie diety jak frutarianizm czy freeganizm, przy których weganizm jest niczym jedzenie w McDonald's. Chociaż popieram te sposoby żywienia, nie zagłębiam się aż tak w czeluści etycznego / zdrowego / antysystemowego / naturalnego stylu życia. Zdarza mi się jednak korzystać z przepisów witariańskich, które dotarły do mnie za sprawą tej książki:
Kupiłam ją, bo akurat miałam ochotę zdrowo się odżywiać, szczególnie że było lato. 200 przepisów to właściwie nie tak dużo, bo też nie wszystkie są dla każdego. Ale dzięki przeczytaniu tej książki zrozumiałam ogólną ideę zielonych koktajli i odczułam motywację do spróbowania czegoś takiego.
Mam jedno drobne zastrzeżenie co do "naturalności" zielonych koktajli. Rzecz w tym, że autorka książki zachęca do korzystania z 1000-watowych blenderów. Czy to ze mną jest coś nie tak, czy naprawdę dziwnie jest nazywać "naturalną" potrawę robioną przy użyciu maszyny o takiej mocy? W każdym razie mój blender ma jakieś 500 watów i nie mam z tym problemu, póki nie próbuję mielić pestki awokado. Ale ja ogólnie nie lubię awokado. No, ale nieważne. Grunt, że jest zielono, no i surowo, czyli witariańsko.
Z początku korzystałam z przepisów z książki, ale w końcu stwierdziłam, że lepiej pójść do sklepu na spontana i kupić jakąś ładnie wyglądającą zieleninę. Ja do tej pory trzymałam się jarmużu, ale ostatnio w sklepie nie było, więc zadowoliłam się tym, co było. Ale po kolei.
Zaczęłam od szpinaku.
Ponieważ mrożony szpinak jest w takich śmiesznych kawałkach, które nie są za fajne, kiedy się pije, postanowiłam na samym początku zmielić go na drobno. Żeby dało się mielić, trzeba oczywiście dodać wody, która w tym przypadku również rozmraża szpinak na tyle, że mój blenderek może to bez problemu zmielić, ale też dobrze, że jeszcze jest sztywne, bo ostrza to dobrze tną, zamiast tylko mieszać.
Na drugim miejscu znalazła się sałata.
Sałata rzymska ma takie zabawne długie liście. Te liście trzeba pokroić, niespecjalnie drobno, i wrzucić do szpinaku, a następnie razem to zmielić. Blendery na ogół tak mają, że nie powinny za długo pracować bez przerwy, bo to dla nich niezdrowe (jak dla każdego), ale dobrze jest mielić przez jakąś minutę, dla lepszej konsystencji.
Aha, z blenderem najlepiej jest się bawić, kiedy nikogo nie ma w domu, bo nie wszyscy dobrze znoszą ten hałas przez kilka minut z przerwami.
W każdym razie, po sałacie nadchodzi pora na moje ulubione warzywo:
Brokuły są smaczne i zdrowe, a poza tym oryginalne, bo na ogół nie je się kwiatków. Trzeba brokuły jeść, bo zawierają substancje przeciwrakowe, dużo witaminki C, luteinę i inne sympatyczne składniki.
Różę można kroić niezbyt drobno, ale łodygę radzę dobrze potraktować nożem (chyba że ma się mocny blender), bo twarde to jednak. Po podzieleniu brokuła na kawałki wrzucamy go do blendera i znowu mielimy całość przez minutkę. Albo trochę więcej.
W międzyczasie uświadamiamy sobie, że nie przełkniemy czegoś aż tak warzywnego i wrzucamy pokrojoną pomarańczę.
Poza tym trzeba dolewać trochę wody, ale lepiej tylko na tyle, żeby się swobodnie kręciło. Moim zdaniem lepiej przechowywać to w formie gęstej i dopiero do picia rozrabiać wodą, ze względów chyba oczywistych.
 Jeśli nigdy nie próbowałeś takich czarów, a nabrałeś apetytu, radzę do pierwszych jednak wrzucać więcej owoców, żeby było słodko, ale niech Cię Bór broni przed dodaniem cukru. Cukier jest be, a koktajl ma być zdrowy przecież.
Tym się można nieźle najeść. Wzięłam ostatnio do szkoły butelkę koktajlu zamiast wody i nie byłam głodna w ogóle, nawet oddałam moją kanapkę (a to już coś).
Jeśli chodzi o jakieś proporcje czy coś, to znalazły się tutaj cztery kawałki mrożonego szpinaku, trzy liście sałaty, jedna trzecia brokuła i dwie nieduże pomarańcze. Moim zdaniem smakowało raczej brokułowo, a Marta twierdziła, że szpinakowo. W każdym razie sałaty można było śmiało dać więcej.
Fotorelacja jest z poniedziałku, ale nie miałam jakoś ostatnio czasu i ochoty nic pisać, bo od środy umieram z bólu kręgosłupa, za to teraz już staram się wrócić do świata żywych. Nawet pójdę dziś wieczorem do teatru, żeby nie czytać "Tanga" do matury.
Życzę smacznych koktajli! ;)

Liceum

Jako że za jakieś dwa miesiące będę pisała maturę (chyba że mnie nie dopuszczą), dość często słyszę to magiczne pytanie: Co po liceum? Odpowiedź do niedawna była bardzo skomplikowana, teraz już wszystko jest dla mnie jasne, ale nie zdradzę zbyt wiele. Na kierunek, na który się wybieram, jest i tak za dużo chętnych, a to jest superfajny kierunek i nie chcę, żeby doszło więcej konkurencji, więc egoistycznie zachowam to dla siebie.
Ale mogę się trochę bardziej rozpisać, co zrobię do 26 kwietnia, bo chyba wtedy będzie zakończenie roku, jeśli mam zdać trzecią klasę. Z reguły nie można zakładać żadnych pewników odnośnie przyszłości, dlatego też przyjmuję pewne warunki i ogólnie zachowuję dystans. Wychodzę z założenia, że mówienie z pewnością o przyszłości świadczy o braku wiarygodności osoby mówiącej.
Prawdopodobnie czytelnik, który już na tego bloga trafił, zna mnie na co dzień i wie, czym się zajmuję w szkole, ale raczej nie zaszkodzi, jeśli trochę poopowiadam.
Chodzę, póki co (właśnie się dowiedziałam, że to wyrażenie jest rusycyzmem, co nieco mnie zaskoczyło, ale nie powiem, że zniechęciło), do najwspanialszej klasy świata, to jest biol-chemu w XXXIII Liceum Ogólnokształcącym Dwujęzycznym im. Mikołaja Kopernika w Warszawie. Ogólnie rzecz ujmując, jestem z mojej szkoły i klasy bardzo zadowolona. Lubię miasto (wszakżem słoiczkiem*, chociaż posiadam już obywatelstwo piaseczyńskie), lubię budynek, lubię ludzi z mojej klasie i lubię nauczycieli. W każdym razie jestem zadowolona z mojej szkoły nie tylko dlatego, że nie jest ona żadnym z siedleckich liceów, chociaż przyznam, że dreszcz mnie przechodzi za każdym razem, kiedy myślę o tym, że mogłam pójść do Prusa. Brrr. Zasadniczym motywem, który pokierował mną do Kopernika, był angielski. Całe życie chodziłam na dodatkowe lekcje z angielskiego i w końcu w liceum chciałam mieć wolne popołudnia. Drugim ważnym motywem była lokalizacja daleko od Siedlec.
Gdzie to ja... A, biol-chem. Moja historia nauki biologii i chemii (oraz fizyki) jest dość zabawna. Na początku gimnazjum nie przepadałam za biologią, ale stopniowo się do niej przekonywałam i w trzeciej klasie już wiedziałam, że w liceum chcę się właśnie na niej skupić. Chemię natomiast z początku lubiłam, ale zmiany w trzeciej klasie zniechęciły mnie, choć jeszcze nie na tyle, żeby przeszkadzała mi idea biol-chemu. Co do fizyki, to w gimnazjum szła mi dobrze, a potem w liceum przeżyłam szok, bo nagle się okazało, że nic z fizyki nie umiem. Teraz z kolei okazuje się, że fizyka jest naprawdę fajna i sympatyczna - przynajmniej na poziomie podstawowym. Chemia natomiast męczy mnie już całkiem i nawet, o zgrozo, biologii mam trochę dosyć.
 Maturę zdaję w sumie z sześciu przedmiotów. Na poziomie podstawowym z matematyki i fizyki, rozszerzonym - z polskiego, biologii i chemii, a z angielskiego piszę dwujęzyczną. Oczywiście nie wszystko do czegokolwiek mi się przyda. Najprawdopodobniej w całym moim życiu będę potrzebowała papierka tylko do trzech z tych przedmiotów. Szczerze mówiąc, trochę żałuję, że nie wiedziałam, co będzie mi potrzebne, zanim złożyłam ostateczną deklarację maturalną. W tym momencie muszę chyba robić cokolwiek, żeby być dopuszczoną (chociaż niektórzy każą mi się absolutnie nie martwić), a wynik to już mnie nie obchodzi. Nie chciałabym tylko zepsuć szkole statystyk, więc i tak będę się starać. Poza tym, kto wie, może po skończeniu mojego wymarzonego kierunku (albo w trakcie, bo chyba nie powinno to być jakieś trudne), będę chciała podjąć jakieś inne studia i okaże się, że jednak przyda mi się do czegoś ta chemia i biologia.
 Potrzebne będą mi języki i, w niewielkim procencie, matematyka. Niesamowicie się cieszę, że zdecydowałam się na polski rozszerzony i mam tylko nadzieję, że osiągnę przyzwoity wynik. Wspaniałym wyborem był też dwujęzyczny angielski.
A tak btw, nie bardzo rozumiem te osoby z mojej szkoły, które nie zamierzają zdawać rozszerzenia z angielskiego. Poniekąd przemawia do mnie ten argument, że trzeba cały dzień siedzieć w szkole, ale cóż to dla nas, trochę sobie posiedzieć, szczególnie że w międzyczasie można wyskoczyć na falafel do Kabula (chociaż niektórym kebabopodobne jedzenie nie robi dobrze na układ pokarmowy, więc to może nie być dobre rozwiązanie w stresie maturalnym). W końcu trudność tego egzaminu jest żadna dla kogoś, kto u nas miał chociaż względnie dobre oceny. Osobiście uważam, że większość pierwszoklasistów z Kopernika byłaby zdolna przyzwoicie napisać maturę rozszerzoną z angielskiego. Oczywiście nie krytykuję niczyich wyborów - tylko dziwię się trochę.
W każdym razie, mam przed sobą jakąś niewyraźną przyszłość policealną, bez medycyny, weterynarii tudzież jakiejś ochrony środowiska czy czegoś. Tylko dobrze byłoby się dostać na ten mój kierunek.
Mogę w sumie zdradzić tyle, że jest na UW.

*A wczoraj przyjechali rodzice i przywieźli Thermomix, który razem z mamą zostanie na tydzień. Przeszczęśliwam. Chaotyczna kuchnia Luizy pewnie się trochę rozwinie w najbliższym czasie.