sobota, 2 marca 2013

Liceum

Jako że za jakieś dwa miesiące będę pisała maturę (chyba że mnie nie dopuszczą), dość często słyszę to magiczne pytanie: Co po liceum? Odpowiedź do niedawna była bardzo skomplikowana, teraz już wszystko jest dla mnie jasne, ale nie zdradzę zbyt wiele. Na kierunek, na który się wybieram, jest i tak za dużo chętnych, a to jest superfajny kierunek i nie chcę, żeby doszło więcej konkurencji, więc egoistycznie zachowam to dla siebie.
Ale mogę się trochę bardziej rozpisać, co zrobię do 26 kwietnia, bo chyba wtedy będzie zakończenie roku, jeśli mam zdać trzecią klasę. Z reguły nie można zakładać żadnych pewników odnośnie przyszłości, dlatego też przyjmuję pewne warunki i ogólnie zachowuję dystans. Wychodzę z założenia, że mówienie z pewnością o przyszłości świadczy o braku wiarygodności osoby mówiącej.
Prawdopodobnie czytelnik, który już na tego bloga trafił, zna mnie na co dzień i wie, czym się zajmuję w szkole, ale raczej nie zaszkodzi, jeśli trochę poopowiadam.
Chodzę, póki co (właśnie się dowiedziałam, że to wyrażenie jest rusycyzmem, co nieco mnie zaskoczyło, ale nie powiem, że zniechęciło), do najwspanialszej klasy świata, to jest biol-chemu w XXXIII Liceum Ogólnokształcącym Dwujęzycznym im. Mikołaja Kopernika w Warszawie. Ogólnie rzecz ujmując, jestem z mojej szkoły i klasy bardzo zadowolona. Lubię miasto (wszakżem słoiczkiem*, chociaż posiadam już obywatelstwo piaseczyńskie), lubię budynek, lubię ludzi z mojej klasie i lubię nauczycieli. W każdym razie jestem zadowolona z mojej szkoły nie tylko dlatego, że nie jest ona żadnym z siedleckich liceów, chociaż przyznam, że dreszcz mnie przechodzi za każdym razem, kiedy myślę o tym, że mogłam pójść do Prusa. Brrr. Zasadniczym motywem, który pokierował mną do Kopernika, był angielski. Całe życie chodziłam na dodatkowe lekcje z angielskiego i w końcu w liceum chciałam mieć wolne popołudnia. Drugim ważnym motywem była lokalizacja daleko od Siedlec.
Gdzie to ja... A, biol-chem. Moja historia nauki biologii i chemii (oraz fizyki) jest dość zabawna. Na początku gimnazjum nie przepadałam za biologią, ale stopniowo się do niej przekonywałam i w trzeciej klasie już wiedziałam, że w liceum chcę się właśnie na niej skupić. Chemię natomiast z początku lubiłam, ale zmiany w trzeciej klasie zniechęciły mnie, choć jeszcze nie na tyle, żeby przeszkadzała mi idea biol-chemu. Co do fizyki, to w gimnazjum szła mi dobrze, a potem w liceum przeżyłam szok, bo nagle się okazało, że nic z fizyki nie umiem. Teraz z kolei okazuje się, że fizyka jest naprawdę fajna i sympatyczna - przynajmniej na poziomie podstawowym. Chemia natomiast męczy mnie już całkiem i nawet, o zgrozo, biologii mam trochę dosyć.
 Maturę zdaję w sumie z sześciu przedmiotów. Na poziomie podstawowym z matematyki i fizyki, rozszerzonym - z polskiego, biologii i chemii, a z angielskiego piszę dwujęzyczną. Oczywiście nie wszystko do czegokolwiek mi się przyda. Najprawdopodobniej w całym moim życiu będę potrzebowała papierka tylko do trzech z tych przedmiotów. Szczerze mówiąc, trochę żałuję, że nie wiedziałam, co będzie mi potrzebne, zanim złożyłam ostateczną deklarację maturalną. W tym momencie muszę chyba robić cokolwiek, żeby być dopuszczoną (chociaż niektórzy każą mi się absolutnie nie martwić), a wynik to już mnie nie obchodzi. Nie chciałabym tylko zepsuć szkole statystyk, więc i tak będę się starać. Poza tym, kto wie, może po skończeniu mojego wymarzonego kierunku (albo w trakcie, bo chyba nie powinno to być jakieś trudne), będę chciała podjąć jakieś inne studia i okaże się, że jednak przyda mi się do czegoś ta chemia i biologia.
 Potrzebne będą mi języki i, w niewielkim procencie, matematyka. Niesamowicie się cieszę, że zdecydowałam się na polski rozszerzony i mam tylko nadzieję, że osiągnę przyzwoity wynik. Wspaniałym wyborem był też dwujęzyczny angielski.
A tak btw, nie bardzo rozumiem te osoby z mojej szkoły, które nie zamierzają zdawać rozszerzenia z angielskiego. Poniekąd przemawia do mnie ten argument, że trzeba cały dzień siedzieć w szkole, ale cóż to dla nas, trochę sobie posiedzieć, szczególnie że w międzyczasie można wyskoczyć na falafel do Kabula (chociaż niektórym kebabopodobne jedzenie nie robi dobrze na układ pokarmowy, więc to może nie być dobre rozwiązanie w stresie maturalnym). W końcu trudność tego egzaminu jest żadna dla kogoś, kto u nas miał chociaż względnie dobre oceny. Osobiście uważam, że większość pierwszoklasistów z Kopernika byłaby zdolna przyzwoicie napisać maturę rozszerzoną z angielskiego. Oczywiście nie krytykuję niczyich wyborów - tylko dziwię się trochę.
W każdym razie, mam przed sobą jakąś niewyraźną przyszłość policealną, bez medycyny, weterynarii tudzież jakiejś ochrony środowiska czy czegoś. Tylko dobrze byłoby się dostać na ten mój kierunek.
Mogę w sumie zdradzić tyle, że jest na UW.

*A wczoraj przyjechali rodzice i przywieźli Thermomix, który razem z mamą zostanie na tydzień. Przeszczęśliwam. Chaotyczna kuchnia Luizy pewnie się trochę rozwinie w najbliższym czasie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz