Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa.
Przeprowadziłam ostatnio dwie interesujące rozmowy, obie poruszające kwestie poniekąd filozoficzne, ale oparte na problematyce językowej.
W pierwszej z nich moim rozmówcą był człowiek, który do tej pory twierdził, że nie wierzy w miłość, teraz jednak nie jest tego taki pewien. Z tego, co zauważyłam, zaprzeczenie istnieniu miłości wzięło się u niego z braku akceptacji dla tego, co się obecnie jako miłość określa. Sformułowanie "kocham cię" stało się wytartym, bezwartościowym zwrotem, wobec czego mój kolega postanowił je odrzucić, a większą wagę nadał stwierdzeniom, niosącym pozornie mniej znaczącą treść, takim jak "lubię cię". Dostosował język do siebie, ale tylko dlatego, że wcześniej dostosował siebie do języka. Myślę, że język powinien mówić, co pomyśli głowa, nie odwrotnie. Powinien służyć do wyrażania myśli, a nie je formować.
Dlaczego zniechęcać się do pewnych wartości tylko dlatego, że wyrażane są w nieodpowiadający nam sposób? Czy nie prościej nadać naszemu językowi osobiste zabarwienie? Kiedy ja mówię "kocham cię", zapewne znaczy to co innego niż te same słowa w ustach innej osoby, ale nie waham się powiedzieć tego, jeśli naprawdę tak czuję. Kocham moją rodzinę i przyjaciół. Czasem potrzebuję specjalnej "zachęty", żeby to z siebie wydusić, ale tak mówię i to mam na myśli. Kiedy jednak to mówię, nie mam na myśli tego, co się kryje pod tym wyświechtanym "kocham cię". Uważam, że romantyczna miłość powinna wyrażać się w czymś więcej i moja głowa ma dużo więcej do przekazania, niż te proste słowa. Żeby tylko język chciał to zrobić... Bo z czynami nie mam chyba problemu. Nie myślę, żebym miała.
Druga rozmowa wynikła z faktu, że Agnieszka jest elfem. Co więcej, Agnieszka jest jedynym elfem, którego znamy. Czy Agnieszka może więc powiedzieć, że zna jakiegoś elfa? Czy można powiedzieć, że Agnieszka spotkała kiedyś elfa?
Zgodnie z tym, co stwierdziłam o języku wcześniej - można tak powiedzieć. Inna sprawa, co będziemy mieli na myśli i jak uargumentujemy swoje zdanie.
Z elfiego językowego problemu wynika tutaj inny, filozoficzny. Czy znamy siebie? Czy znam siebie tak, jak znam Agnieszkę albo dowolną inną osobę? Na pewno wiem o sobie więcej niż o nich, ale nie całkiem wiem, czy znam siebie. W tym momencie odniosę się, jak to robię często, do słownika.
znać
1. «mieć pewien zasób wiadomości o kimś lub o czymś»
2. «utrzymywać z kimś znajomość»
3. «umieć coś»
4. «wiedzieć, że coś istnieje»
5. «dawać się odczuć lub zauważyć»
Niewątpliwie mam o sobie pewien zasób wiadomości. Niewątpliwie też daję się sobie odczuć lub zauważyć. Nie zgodzę się z punktem czwartym, ponieważ sama wiedza o istnieniu nie powinna być określana jako znajomość. Wiem, że istnieje książka pod tytułem "Zmartwychwstanie", napisana przez Lwa Tołstoja. Co więcej, posiadam ją - stoi na mojej półce. Ale nie znam jej, bo jej nie przeczytałam i nie mam pojęcia, o czym ona może być. Co do punktu czwartego, moim zdaniem nie powinien się on odnosić absolutnie do osób, ponieważ zdecydowanie mam pewien zasób wiadomości o RDJ, ale nie powiem, że go znam. Z kolei samo posiadanie zasobu wiedzy o Kiroileva Siili wystarcza mi, żeby stwierdzić, że znam Kiroileva Siili.
Punkt drugi odnosi się tylko do osób, ale myślę, że można też
powiedzieć: tylko punkt drugi odnosi się do osób. Z tego wynikałoby, że
Agnieszka nie zna żadnego elfa.
Ale czy ścisłe trzymanie się słownika nie byłoby zaprzeczeniem mojego poglądu na temat języka? Zdecydowanie byłoby, w końcu dążę do samodzielnego ustalania definicji. W takim zakresie, aby nie popełnić błędu językowego, oczywiście. Słownik z pewnością pomaga, ale nie mogę do niego się ograniczać, jeśli mój język giętki ma mówić wszystko, co pomyśli głowa.
Co więc znaczy czasownik "znać" dla mnie samej?
Przede wszystkim jest w tym coś głębszego niż powierzchowna wiedza. Znać rzecz to znaczy wiedzieć, jaka jest jej istota. Znać osobę to znaczy wiedzieć, kim właściwie ten ktoś jest, wiedzieć o nim coś, co pozwala na nawiązanie więzi (niekoniecznie w sensie pozytywnym; znamy też ludzi, których nie lubimy).
Teraz wyczerpałam już problem natury językowej i pozostaje czyste rozważanie nad tym, czy znam siebie.
Przede wszystkim, ja myślę, że człowiek może siebie poznać i o to chyba chodzi w człowieczeństwie, żeby zastanowić się nad sobą i naprawdę poznać swoją naturę, a wtedy zaakceptować ją lub zminimalizować jej znaczenie w tym, jakim się jest. Oczywiście odbywa się to zawsze stopniowo, pracujemy nad niewielką liczbą aspektów osobowości jednocześnie i też niewielką liczbę jednocześnie poznajemy.
Jeśli znamy kogoś, jesteśmy w stanie przewidzieć jego reakcje. Czy jestem w stanie przewidzieć własne reakcje? Jeśli nie, czy wynika to z nieznajomości siebie samej, czy raczej z "niedowładu" wyobraźni?
Poza tym pozostaje kwestia najistotniejsza: znać kogoś to poniekąd odbierać go w określony sposób, wiedzieć, jaki właściwie jest. Czy mogę wiedzieć, kim jestem? Myślę, że tak. Przecież ja siebie też jakoś odbieram. Ja najlepiej mogę się przekonać, co jest dla mnie najważniejsze i wokół czego moje życie się kręci, ale widzę to inaczej niż ktoś z zewnątrz. Kto wie lepiej? Czasem mówię "dobrze mnie znasz", bo niektórzy potrafią lepiej wyrazić moje własne myśli niż ja sama, ale jednocześnie nie mają pojęcia o tym, co się dzieje w innych zakamarkach mojego umysłu. Chyba nikt nie wie lepiej, tylko ludzie znają mnie inaczej. Stąd biorą się wątpliwości, ale stąd też może przyjść odpowiedź - znam siebie, po prostu nie tak, jak znam innych.
Z filozoficznego kubka herbaty pozdrawia Luiza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz