Życie boli, a świat zewnętrzny jest zimny i okrutny.
No, w sumie dzisiaj było ciepło.
Świat zewnętrzny jest jasny i okrutny, a okoliczności zmusiły mnie do wyjścia z mojej bezpiecznej jaskini do sklepu podczas silnej migreny. Takiej ze światłowstrętem i wymiotowaniem.
Taaak. Tak się kończy spanie do 9:30 w przypadku Luizy. Przynajmniej do wczesnego popołudnia, kiedy wychodziłam, minął ból brzucha, przez który rano nie byłam w stanie wstać z łóżka.
Teraz w końcu czuję się nieźle, ale nadmiar światła wciąż mi nie służy.
Naturalnie słucham więc "The Sound of Silence", ale w którymś momencie zechciałam posłuchać "Ready Aim Fire", a że nie byłam w nastroju na włączanie komputera, poszukałam tej piosenki na YT. Po sfrustrowaniu się, że nie znalazłam jej dostępnej na urządzenia mobilne, obejrzałam w zamian teledysk "Demons", którego nie widziałam wcześniej.
Teledysk zaskoczył mnie pozytywnie, bo to chyba pierwszy taki od Imagine Dragons, który sensownie wiąże się z piosenką.
I tak dowiedziałam się o Tylerze Robinsonie, który w tym roku umarł na raka i może to głupie dzielić się czymś takim ze światem, ale rozpłakałam się.
Na stronie www.tylerrobinsonfoundation.com przeczytałam napisaną przez Tylera historię jego choroby, która zakończyła się całkowitym pokonaniem raka. Niedługo później nastąpił niespodziewany nawrót i Tyler umarł po kilku miesiącach, jednak twórcy strony podkreślają, że on nie przegrał z rakiem, bo do samego końca potrafił czerpać radość z życia i choroba nigdy go nie złamała.
Dla mnie to coś niesamowitego i niezrozumiałego, jak niektórzy ludzie potrafią cieszyć się życiem mimo przeciwności. Ktoś jeszcze nie słyszał o Nicku Vujicicu? Tak, człowiek żyje pełnią życia, nie mając rąk ani nóg, inni umierają na raka z uśmiechem na ustach, a tymczasem ja załamuję się, bo boli mnie głowa. A czasem i bez tego.
A skoro jesteśmy przy życiu pełnią życia... Na stacji Metra Wierzbno wisi teraz potwornie denerwująca reklama z hasłem "
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Filozofia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Filozofia. Pokaż wszystkie posty
sobota, 26 października 2013
wtorek, 30 lipca 2013
Dlaczego
Jestem chora i trochę nie ogarniam, ale skoro już siedzę w domu zamiast ganiać wiewiórki, to mogę przynajmniej wyżyć się na blogu.
Nie jest to świeża sprawa. Sytuacja, którą opiszę, miała miejsce dwa tygodnie temu, chociaż mam wrażenie, że minęły wieki. Wakacje są beznadziejne, ja już chcę październik.
Od 19 lipca jestem oficjalnie studentką UW. 12 lipca dowiedziałam się, że nie dostałam się na filologię ugrofińską, która była moim pierwszym wyborem. Znalazłam się na 3 miejscu na liście rezerwowej, ale po ogłoszeniu wyników złożyłam dokumenty na ukrainistykę, na którą dostałam się, mimo, iż na ten kierunek zdobyłam sporo mniej punktów, jako że na maturze zdawałam tylko jeden język obcy. Taka magia - na język fiński na filologii ugrofińskiej jest tylko 25 miejsc i do tego ten kierunek nie jest uruchamiany co rok. Na ukrainistyce jest 60 miejsc co roku, więc dużo łatwiej się dostać.
W Katedrze Ukrainistyki zostałam uprzejmie przyjęta przez pracujące tam panie. Poszło szybko i bezproblemowo i żałuję, że w końcu nie będę studiowała na Wydziale Lingwistyki Stosowanej, bo mam do niego dużo bliżej z Piaseczna. Tak czy inaczej, w środę 17 lipca zadzwoniła do mnie pani z UW z zapytaniem, czy wciąż jestem zainteresowana filologią ugrofińską. Powiedziałam, że tak. Następnego dnia odebrałam dokumenty z Katedry Ukrainistyki i zawiozłam je na Wydział Neofilologii. Popełniłam jednak znaczący błąd, bo nie wzięłam ze sobą oryginału świadectwa maturalnego, ponieważ wyszłam z założenia, że Katedra Hungarystyki przyjmie kopię poświadczoną przez inną jednostkę UW. Myliłam się i musiałam dowieźć świadectwo następnego dnia. Ale nie to jest problemem.
Co teraz, z perspektywy czasu, najbardziej mnie wkurza w tej sytuacji, to fakt, że niemiła pani z Katedry Hungarystyki zapytała mnie, dlaczego nie przywiozłam świadectwa.
Może jest to jeszcze zrozumiałe, że wychowawczyni klasy w nauczaniu zintegrowanym pyta ucznia, dlaczego nie wziął butów na zmianę. Takie pytanie jest absolutnie bez sensu, ale można by się nie czepiać.
Jaki jest cel takiego pytania? Może wychowawczyni dowiedziałaby się od ucznia, że zgubił buty, które zostawił w szkole i mogłaby go nie karać. Ale bez oryginału świadectwa nie można przyjąć dokumentów kandydata na studia, więc jakie znaczenie ma przyczyna, dlaczego kandydat tego świadectwa ze sobą nie przywiózł?
Pewnie zabrzmi to dziecinnie, ale można by traktować dorosłą osobę jak dorosłą osobę, a przy tym samemu zachować się sensownie i rzetelnie. Pani z Katedry Hungarystyki postanowiła jednak być niemiła i wścibska. I po co? Żeby pokazać swój autorytet, a mnie upokorzyć? A może ta pani powinna pracować w dziekanacie?
O co w tym wszystkim chodzi? Może muszę pójść do pracy i sama przekonać się, co to znaczy użerać się z ludźmi za marne pieniądze, żeby zrozumieć, dlaczego panie pracujące na uczelniach czy w sklepach są takimi mizantropkami i egoistkami. A może są skorumpowane przez nie całkiem dla mnie zrozumiałe poczucie władzy? Im bardziej zdesperowany jest student, który przychodzi coś załatwić, tym bardziej sadystyczne skłonności budzą się w paniach z dziekanatu.
To ma sens. Dwa razy miałam przyjemność załatwiać coś w dziekanacie WUM-u. Za pierwszym razem weszłam tam bardzo niepewnie i zostałam potraktowana oschle (że tak to eufemistycznie określę), a za drugim, kiedy już wiedziałam, co robiłam, misja powiodła się na każdym etapie (zresztą wtedy pani z dziekanatu nie odezwała się do mnie ani słowem - może to kolejny sukces?).
Ergo: zanim przyjmie się kogokolwiek na jakiekolwiek stanowisko, należy przeprowadzić badania psychologiczne i nie dopuszczać mizantropów i sadystów do zawodów polegających na kontakcie z ludźmi.
Nie jest to świeża sprawa. Sytuacja, którą opiszę, miała miejsce dwa tygodnie temu, chociaż mam wrażenie, że minęły wieki. Wakacje są beznadziejne, ja już chcę październik.
Od 19 lipca jestem oficjalnie studentką UW. 12 lipca dowiedziałam się, że nie dostałam się na filologię ugrofińską, która była moim pierwszym wyborem. Znalazłam się na 3 miejscu na liście rezerwowej, ale po ogłoszeniu wyników złożyłam dokumenty na ukrainistykę, na którą dostałam się, mimo, iż na ten kierunek zdobyłam sporo mniej punktów, jako że na maturze zdawałam tylko jeden język obcy. Taka magia - na język fiński na filologii ugrofińskiej jest tylko 25 miejsc i do tego ten kierunek nie jest uruchamiany co rok. Na ukrainistyce jest 60 miejsc co roku, więc dużo łatwiej się dostać.
W Katedrze Ukrainistyki zostałam uprzejmie przyjęta przez pracujące tam panie. Poszło szybko i bezproblemowo i żałuję, że w końcu nie będę studiowała na Wydziale Lingwistyki Stosowanej, bo mam do niego dużo bliżej z Piaseczna. Tak czy inaczej, w środę 17 lipca zadzwoniła do mnie pani z UW z zapytaniem, czy wciąż jestem zainteresowana filologią ugrofińską. Powiedziałam, że tak. Następnego dnia odebrałam dokumenty z Katedry Ukrainistyki i zawiozłam je na Wydział Neofilologii. Popełniłam jednak znaczący błąd, bo nie wzięłam ze sobą oryginału świadectwa maturalnego, ponieważ wyszłam z założenia, że Katedra Hungarystyki przyjmie kopię poświadczoną przez inną jednostkę UW. Myliłam się i musiałam dowieźć świadectwo następnego dnia. Ale nie to jest problemem.
Co teraz, z perspektywy czasu, najbardziej mnie wkurza w tej sytuacji, to fakt, że niemiła pani z Katedry Hungarystyki zapytała mnie, dlaczego nie przywiozłam świadectwa.
Może jest to jeszcze zrozumiałe, że wychowawczyni klasy w nauczaniu zintegrowanym pyta ucznia, dlaczego nie wziął butów na zmianę. Takie pytanie jest absolutnie bez sensu, ale można by się nie czepiać.
Jaki jest cel takiego pytania? Może wychowawczyni dowiedziałaby się od ucznia, że zgubił buty, które zostawił w szkole i mogłaby go nie karać. Ale bez oryginału świadectwa nie można przyjąć dokumentów kandydata na studia, więc jakie znaczenie ma przyczyna, dlaczego kandydat tego świadectwa ze sobą nie przywiózł?
Pewnie zabrzmi to dziecinnie, ale można by traktować dorosłą osobę jak dorosłą osobę, a przy tym samemu zachować się sensownie i rzetelnie. Pani z Katedry Hungarystyki postanowiła jednak być niemiła i wścibska. I po co? Żeby pokazać swój autorytet, a mnie upokorzyć? A może ta pani powinna pracować w dziekanacie?
O co w tym wszystkim chodzi? Może muszę pójść do pracy i sama przekonać się, co to znaczy użerać się z ludźmi za marne pieniądze, żeby zrozumieć, dlaczego panie pracujące na uczelniach czy w sklepach są takimi mizantropkami i egoistkami. A może są skorumpowane przez nie całkiem dla mnie zrozumiałe poczucie władzy? Im bardziej zdesperowany jest student, który przychodzi coś załatwić, tym bardziej sadystyczne skłonności budzą się w paniach z dziekanatu.
To ma sens. Dwa razy miałam przyjemność załatwiać coś w dziekanacie WUM-u. Za pierwszym razem weszłam tam bardzo niepewnie i zostałam potraktowana oschle (że tak to eufemistycznie określę), a za drugim, kiedy już wiedziałam, co robiłam, misja powiodła się na każdym etapie (zresztą wtedy pani z dziekanatu nie odezwała się do mnie ani słowem - może to kolejny sukces?).
Ergo: zanim przyjmie się kogokolwiek na jakiekolwiek stanowisko, należy przeprowadzić badania psychologiczne i nie dopuszczać mizantropów i sadystów do zawodów polegających na kontakcie z ludźmi.
poniedziałek, 1 lipca 2013
Dojrzale i odpowiedzialnie
Opuścili mnie moi przyjaciele.
Właściwie to ja ich opuściłam. Spora część moich znajomych wyjechała wczoraj do Zwardonia. Ja też miałam jechać, ale zrezygnowałam i teraz siedzę w domu i jestem samotna, i z tej mojej samotności aż przypomniałam sobie, że dawno nic nie pisałam na blogu.
Zdaje się, że wspominałam o tym, że komunikacja publiczna sprzyja przemyśleniom. Cóż, nie tylko ona. Inne wspaniałe miejsce, by rozważać sens istnienia, to łazienka. I tak właśnie dzisiaj, gdy brałam prysznic, doznałam olśnienia.
Długo już chodził za mną temat, na który chciałam coś na tym blogu naklikać, bo dość mocno mnie on denerwuje, ale nie byłam w stanie odnaleźć w tym zagadnieniu żadnego sensu. Oczywiście, najtrudniej jest coś znaleźć, kiedy się tego szuka, ale jeśli przestanie się szukać, wszystko staje się łatwiejsze.
Wyobraźmy sobie taką sytuację: szkoła, klasa, godzina wychowawcza. Wybieramy samorząd klasowy. Jedna osoba zdobywa zdecydowaną większość punktów w głosowaniu na przewodniczącego klasy, jednak odmawia tego niezaprzeczalnego zaszczytu. Powód? "Nie jestem wystarczająco odpowiedzialny." Jesteśmy niezadowoleni, bo mieliśmy świetnego kandydata, ale przecież nikogo nie zmusimy. Wychowawca uśmiecha się i mówi: "To paradoksalnie bardzo odpowiedzialne z twojej strony, że przyznajesz, że nie jesteś wystarczająco odpowiedzialny."
Bullshit.
Inna sytuacja, tym razem nie chodzi o scenkę, a o ogólny stan rzeczy. Jest sobie trzynastolatka. Nie całkiem dogaduje się z rówieśnikami, woli rozmowy na poważniejsze tematy niż te, które porusza większość trzynastolatków, nie bawią jej żarty kolegów z klasy. Trzynastolatka ta uważa się za bardzo dojrzałą, ale ponieważ usłyszała, że jeśli ktoś mówi o sobie, że nie jest dojrzały, to oznacza, że w rzeczywistości taki jest, dlatego przy każdej okazji mówi ona, że nie jest dojrzała.
Dojrzałość to temat często poruszany w gimnazjum. Gimnazjum to taki beznadziejny okres, kiedy wiele dzieciaków uważa się za dorosłych, bo już nie są w podstawówce, podczas gdy w rzeczywistości są wciąż takimi samymi dzieciakami, jak wcześniej. Wielu nauczycieli nieświadomie i niechcący podtrzymuje tę idiotyczną atmosferę, wymagając od uczniów "dojrzałości" lub odwrotnie, traktując uczniów jak dzieci z przedszkola, przeciwko czemu gimnazjaliści się buntują, bo przecież są już tacy dorośli.
Pamiętam, że w moim gimnazjum było sporo rozmów na temat dojrzałości. Kiedyś wygłosiłam taką opinię: Dojrzałość fizyczna polega na gotowości ciała do posiadania potomstwa. Dojrzałość psychiczna polega na gotowości do przejęcia na siebie odpowiedzialności za inną osobę (w domyśle: za dziecko). Minęło przynajmniej trzy i pół roku, a ja w sumie nie zmieniam zdania. Dojrzałość nie polega na tym, że przestają nas bawić gry z dzieciństwa, tylko na tym, żeby grać w nie wtedy, kiedy możemy sobie na to pozwolić, bo nie mamy akurat obowiązków do wypełnienia.
Ale odpowiedzialność to nie wszystko. Innym przejawem dojrzałości jest zdolność do rezygnowania z pewnych osobistych korzyści na rzecz dobra innych osób. Dojrzałość to także obieranie odpowiednich celów, możliwych do osiągnięcia - dlatego często wizjonerzy uważani są za niedojrzałych. Granica jest cienka.
Sprawdźmy, czy się nie mylę:
dojrzały
Właściwie to ja ich opuściłam. Spora część moich znajomych wyjechała wczoraj do Zwardonia. Ja też miałam jechać, ale zrezygnowałam i teraz siedzę w domu i jestem samotna, i z tej mojej samotności aż przypomniałam sobie, że dawno nic nie pisałam na blogu.
Zdaje się, że wspominałam o tym, że komunikacja publiczna sprzyja przemyśleniom. Cóż, nie tylko ona. Inne wspaniałe miejsce, by rozważać sens istnienia, to łazienka. I tak właśnie dzisiaj, gdy brałam prysznic, doznałam olśnienia.
Długo już chodził za mną temat, na który chciałam coś na tym blogu naklikać, bo dość mocno mnie on denerwuje, ale nie byłam w stanie odnaleźć w tym zagadnieniu żadnego sensu. Oczywiście, najtrudniej jest coś znaleźć, kiedy się tego szuka, ale jeśli przestanie się szukać, wszystko staje się łatwiejsze.
Wyobraźmy sobie taką sytuację: szkoła, klasa, godzina wychowawcza. Wybieramy samorząd klasowy. Jedna osoba zdobywa zdecydowaną większość punktów w głosowaniu na przewodniczącego klasy, jednak odmawia tego niezaprzeczalnego zaszczytu. Powód? "Nie jestem wystarczająco odpowiedzialny." Jesteśmy niezadowoleni, bo mieliśmy świetnego kandydata, ale przecież nikogo nie zmusimy. Wychowawca uśmiecha się i mówi: "To paradoksalnie bardzo odpowiedzialne z twojej strony, że przyznajesz, że nie jesteś wystarczająco odpowiedzialny."
Bullshit.
Inna sytuacja, tym razem nie chodzi o scenkę, a o ogólny stan rzeczy. Jest sobie trzynastolatka. Nie całkiem dogaduje się z rówieśnikami, woli rozmowy na poważniejsze tematy niż te, które porusza większość trzynastolatków, nie bawią jej żarty kolegów z klasy. Trzynastolatka ta uważa się za bardzo dojrzałą, ale ponieważ usłyszała, że jeśli ktoś mówi o sobie, że nie jest dojrzały, to oznacza, że w rzeczywistości taki jest, dlatego przy każdej okazji mówi ona, że nie jest dojrzała.
Dojrzałość to temat często poruszany w gimnazjum. Gimnazjum to taki beznadziejny okres, kiedy wiele dzieciaków uważa się za dorosłych, bo już nie są w podstawówce, podczas gdy w rzeczywistości są wciąż takimi samymi dzieciakami, jak wcześniej. Wielu nauczycieli nieświadomie i niechcący podtrzymuje tę idiotyczną atmosferę, wymagając od uczniów "dojrzałości" lub odwrotnie, traktując uczniów jak dzieci z przedszkola, przeciwko czemu gimnazjaliści się buntują, bo przecież są już tacy dorośli.
Pamiętam, że w moim gimnazjum było sporo rozmów na temat dojrzałości. Kiedyś wygłosiłam taką opinię: Dojrzałość fizyczna polega na gotowości ciała do posiadania potomstwa. Dojrzałość psychiczna polega na gotowości do przejęcia na siebie odpowiedzialności za inną osobę (w domyśle: za dziecko). Minęło przynajmniej trzy i pół roku, a ja w sumie nie zmieniam zdania. Dojrzałość nie polega na tym, że przestają nas bawić gry z dzieciństwa, tylko na tym, żeby grać w nie wtedy, kiedy możemy sobie na to pozwolić, bo nie mamy akurat obowiązków do wypełnienia.
Ale odpowiedzialność to nie wszystko. Innym przejawem dojrzałości jest zdolność do rezygnowania z pewnych osobistych korzyści na rzecz dobra innych osób. Dojrzałość to także obieranie odpowiednich celów, możliwych do osiągnięcia - dlatego często wizjonerzy uważani są za niedojrzałych. Granica jest cienka.
Sprawdźmy, czy się nie mylę:
dojrzały
3. «o człowieku: ukształtowany pod względem umysłowym i emocjonalnym»
Powiem szczerze: nie wiem, co to ma oznaczać. Ukształtowany? Czyżby dojrzałość polegała na dotarciu do takiego punktu w życiu, kiedy przestajemy się zmieniać, kształtować, chłonąć nowe idee i przeżywać nowe doznania? Bardziej mi to wygląda na wapniactwo niż dojrzałość. Może to świadczy o tym, że ja nie jestem jeszcze dojrzała i szczerze mówiąc - wolę nigdy nie być dojrzała, jeśli tak to ma wyglądać.
A teraz wrócę do poprzedniej części zagadnienia: jak mówienie o dojrzałości i odpowiedzialności ma się do bycia dojrzałym i odpowiedzialnym? Odpowiedź: nijak.
Odpowiedzialność jest przejawem dojrzałości, ale tylko jednym z wielu.
Jeśli ktoś odmawia przejęcia odpowiedzialności, bo wie, że się do tego nie nadaje, to nie można go nazwać odpowiedzialnym. Ktoś taki jest świadomy swoich wad, w pewnym sensie dojrzały, ale nie w pełni. Jeśli ktoś mówi, że jest kłamcą i nie należy mu ufać, to nie należy mu ufać, a nie zastanawiać się, że skoro przyznał się do bycia kłamcą, to znaczy, że jest szczery, więc można mu ufać.
<dygresja> Kiedyś powiedziałam, że często kłamię. Usłyszałam, że to bardzo odważne, że przyznaję się do kłamania. Wcale nie. Odważnie byłoby nie kłamać albo przyznać się do konkretnych kłamstw. Stwierdzenie "jestem kłamcą" jest puste i bez znaczenia. </dygresja>
Do czego dążę: przyznawanie się do swoich wad nie jest oznaką odpowiedzialności ani dojrzałości. Wręcz przeciwnie, jest wybieraniem linii najmniejszego oporu, unikaniem obowiązków i pracy nad sobą. Jeśli ktoś mówi, że jest niedojrzały, to najprawdopodobniej ma rację.
Bycie poważnym i niedopasowanie do rówieśników świadczy o byciu poważnym i niedopasowaniu do rówieśników. I tyle. Dojrzałość nie polega na tym, by zachowywać kamienną twarz i patrzeć z góry na tych, którzy się śmieją.
I na pewno nie jest czymś, o co warto się bić. Myślę, że dojrzałość przychodzi naturalnie, kiedy już się przestaniemy bić. W końcu najtrudniej jest coś znaleźć, kiedy się tego szuka.
wtorek, 14 maja 2013
Syndrom sztokholmski
Żeby nie napracować się dzisiaj za dużo, po przećwiczeniu mniej więcej mojej prezentacji, która okazała się o wiele za długa, postanowiłam poczytać coś ciekawego w Internecie i padło na SMBC. Nie czytam tego regularnie, więc miałam sporo do klikania w strzałkę w lewo. I doklikałam się do tego komiksu:
Jako zakompleksiona niespokojna gimnazjalistka dużo żałowałam. Często myślałam o tym, że chciałabym cofnąć czas i oszczędzić sobie różnych drobnych upokorzeń, kiedy na przykład podałam przy wszystkich złą odpowiedź na lekcji lub powiedziałam coś głupiego przy kimś fajnym. W końcu doszłam do momentu, kiedy stwierdziłam, że nie warto żałować tego, co się wydarzyło, bo niczego nie zmienię, a w końcu bez tego wszystkiego nie byłabym tym, kim jestem teraz.
Ale może to właśnie nie jest rozsądne. Być może należy żałować, bo przecież żałowanie czegoś, co się stało, też mnie kształtuje. Jeśli nie przejmuję się głupotami, które dawniej popełniłam, mogę nigdy nie nauczyć się na błędach i robić to wszystko znowu i znowu, i znowu.
Teraz już nie całkiem pamiętam, co kiedyś spędzało mi sen z powiek. Nie zapamiętałam nawet emocji, które towarzyszyły mi w tych idiotycznych chwilach. Jest jednak jedna rzecz, którą jestem w stanie sobie przypomnieć i kiedy o tym myślę, nie potrafię nie żałować. Po chyba dziesięciu latach wciąż jest mi głupio.
Dochodzę do wniosku, że czasami nie da się nie żałować. I dobrze. Dzięki temu, jeśli pojawi się szansa, żeby naprawić swój wizerunek, będzie mi bardziej zależało na tym, żeby jednak zapamiętano mnie dobrze. Ewentualnie może to być motywacją, żeby wyprowadzić się z miasta i zacząć się rozwijać przez to, że będę z dala od tych ludzi. Tak czy inaczej to dobrze.
Mówiąc, że nie żałuję niczego, tylko to sobie wmawiam. Nieżałowanie też niekoniecznie musi być takie fajne i dobre. Też może zaszkodzić. Dlatego żałować i wybaczać sobie też trzeba z umiarem. Nie besztać się wiecznie za błędy sprzed lat, ale też nie twierdzić, że to było dobre.
To nie było dobre.
To było idiotyczne.
Borze zielony, chciałabym tego nigdy nie zrobić, tamtego nigdy nie powiedzieć.
Blargh.
Ale! w sumie ułożyło się korzystnie dla mnie. Jestem całkiem zadowolona ze swojego życia, może nawet dojdę wkrótce do etapu, w którym będę bardzo zadowolona.
Ach, aż zrobię sobie herbatę.
A moje włosy już nie są niebieskie. Czy tam zielone. Czy szare. Ciężko określić, jakie one wczoraj były. Teraz mam idiotycznie jasne włosy i jest mi z tym dobrze. I mogę już używać wsuwki. Yay, słodko.
Jako zakompleksiona niespokojna gimnazjalistka dużo żałowałam. Często myślałam o tym, że chciałabym cofnąć czas i oszczędzić sobie różnych drobnych upokorzeń, kiedy na przykład podałam przy wszystkich złą odpowiedź na lekcji lub powiedziałam coś głupiego przy kimś fajnym. W końcu doszłam do momentu, kiedy stwierdziłam, że nie warto żałować tego, co się wydarzyło, bo niczego nie zmienię, a w końcu bez tego wszystkiego nie byłabym tym, kim jestem teraz.
Ale może to właśnie nie jest rozsądne. Być może należy żałować, bo przecież żałowanie czegoś, co się stało, też mnie kształtuje. Jeśli nie przejmuję się głupotami, które dawniej popełniłam, mogę nigdy nie nauczyć się na błędach i robić to wszystko znowu i znowu, i znowu.
Teraz już nie całkiem pamiętam, co kiedyś spędzało mi sen z powiek. Nie zapamiętałam nawet emocji, które towarzyszyły mi w tych idiotycznych chwilach. Jest jednak jedna rzecz, którą jestem w stanie sobie przypomnieć i kiedy o tym myślę, nie potrafię nie żałować. Po chyba dziesięciu latach wciąż jest mi głupio.
Dochodzę do wniosku, że czasami nie da się nie żałować. I dobrze. Dzięki temu, jeśli pojawi się szansa, żeby naprawić swój wizerunek, będzie mi bardziej zależało na tym, żeby jednak zapamiętano mnie dobrze. Ewentualnie może to być motywacją, żeby wyprowadzić się z miasta i zacząć się rozwijać przez to, że będę z dala od tych ludzi. Tak czy inaczej to dobrze.
Mówiąc, że nie żałuję niczego, tylko to sobie wmawiam. Nieżałowanie też niekoniecznie musi być takie fajne i dobre. Też może zaszkodzić. Dlatego żałować i wybaczać sobie też trzeba z umiarem. Nie besztać się wiecznie za błędy sprzed lat, ale też nie twierdzić, że to było dobre.
To nie było dobre.
To było idiotyczne.
Borze zielony, chciałabym tego nigdy nie zrobić, tamtego nigdy nie powiedzieć.
Blargh.
Ale! w sumie ułożyło się korzystnie dla mnie. Jestem całkiem zadowolona ze swojego życia, może nawet dojdę wkrótce do etapu, w którym będę bardzo zadowolona.
Ach, aż zrobię sobie herbatę.
A moje włosy już nie są niebieskie. Czy tam zielone. Czy szare. Ciężko określić, jakie one wczoraj były. Teraz mam idiotycznie jasne włosy i jest mi z tym dobrze. I mogę już używać wsuwki. Yay, słodko.
poniedziałek, 13 maja 2013
Pożegnania
Na początek randomowe newsy z życia Luizy:
Pofarbowałam włosy i teraz znowu mam zielone. Tym razem nie miało tak być.
Skończyłam prototyp prezentacji maturalnej, teraz mam dwa dni na ćwiczenie. Mało...
A żeby było ciekawiej, napiszę o swoich przemyśleniach z tygodnia matur pisemnych, kiedy to nie miałam czasu pisać nic na blogaska, gdyż byłam zajęta wysypianiem się na egzaminy.
Zdaje mi się, że te przemyślenia przyszły do mnie w tramwaju, ewentualnie autobusie, ostatecznie pociągu. Ale to chyba był tramwaj.
Myślałam o Tristanie i Izoldzie, bo o nich czytałam, przypominając sobie lektury przed maturą z polskiego. Przeczytałam w bardzo skrótowym opracowaniu, że gdy Tristan umierał, jego żona powiedziała mu, że Izolda Złotowłosa nie przyszła się z nim pożegnać. Tristan umarł więc w samotności i rozpaczy, ponieważ przestał czekać na ukochaną, która przyszła wkrótce po tym, jak on wyzionął ducha.
Zaczęłam myśleć o tym, dlaczego tak ważne było dla Tristana i Izoldy, by pożegnać się przed śmiercią? Czy chodziło o to, by nie umierać samotnie? Jeśli tak, to dlaczego nie wystarczyłoby po prostu być razem, dlaczego musieli się żegnać?
Pomyślałam o tym, jak często ludzie żałują, że nie zdążyli pożegnać się z tymi, którzy odeszli przedwcześnie. Żałują, że czegoś nie powiedzieli, nie rozwiązali niepotrzebnych konfliktów, nie podziękowali, nie przeprosili. O co tu chodzi?
Przypomina mi to o mojej pieczątce, którą zrobiłam z gumki do ścierania, zainspirowana oczywiście Ze Frankiem.
Na pieczątce jest renifer i Słońce. Renifer jest wykonany tak, jak na bębnie lapońskiego szamana, natomiast Słońce przedstawiłam za pomocą krzyża słonecznego oraz swastyki, czyli typowymi symbolami "niebiańskiego ognia".
Pieczątka jest po to, żeby zakończyć pracę. Chodzi o to, żeby pożegnać się z czymś, co się zrobiło, nie próbować już tego ulepszać, już nic nie zmieniać. Zakończyć.
Nie zastanowiłam się wcześniej nad tym, dlaczego to kończenie jest takie ważne w innych dziedzinach życia, niż twórczość. Bo to rozumiem, chodzi o to, żeby być w stanie przejść od jednego projektu do następnego. Ale dlaczego ludzie chcą się żegnać z osobami, które odchodzą i których więcej się nie spotka? Dlaczego wyjeżdżając, niektórzy organizują huczne imprezy pożegnalne?
Przyszło mi do głowy, że przyczyna tego jest nieco inna niż w przypadku pieczątki. Przypomniałam sobie sytuacje, kiedy ktoś się żegnał ze mną czy z innymi, na przykład podczas kończenia któregoś etapu edukacji. Pamiętam zakończenie roku w trzeciej klasie gimnazjum, przepełnione beznadziejnymi sentymentami. Chciałam się stamtąd wydostać jak najszybciej, bez pożegnania, po prostu wyjść i nigdy więcej nie wrócić. O, to w sumie jest jak pieczątka - chciałam szybko i energicznie przybić pieczątkę, zamaszyście postawić parafkę, trzasnąć drzwiami i pójść sobie, nie oglądając się. Mieć to za sobą.
Pożegnanie to tylko przedłużanie końca, odwlekanie ostatecznego rozwiązania, chwytanie się ostatniej deski ratunku. Żegnamy się, kiedy tego nie chcemy. Całujemy się na do widzenia, bo chcemy się jeszcze zobaczyć. Jeśli wiemy, że spotkamy się następnego dnia, pożegnanie nie jest tak ważne, jeśli jednak możemy się już więcej nie zobaczyć, korzystamy z każdej dostępnej chwili razem pod pretekstem żegnania się.
Palacze mają ponoć tendencję do palenia kilkudziesięciu "ostatnich papierosów", gdy mają rzucić palenie. Żegnają się z nałogiem, bo chcą palić dalej i wyszukują sobie wymówek - pożegnanie to świetna wymówka.
Albo przechodzenie na dietę - odchudzam się od jutra, dzisiaj jeszcze pożegnam się z dotychczasowym trybem życia, pożegnam się z ciastkami i czekoladą. Od jutra, od jutra, nigdy.
O to chodzi. Jeśli się żegnam, to znaczy, że tego nie chcę. To znaczy, że lubię to, od czego odchodzę i wcale nie chcę z tym kończyć. To znaczy, że będę to wspominała z sentymentem i dlatego chcę mieć jak najwięcej wspomnień. To część mnie, dlatego chcę postawić na tym swoją pieczątkę.
Pofarbowałam włosy i teraz znowu mam zielone. Tym razem nie miało tak być.
Skończyłam prototyp prezentacji maturalnej, teraz mam dwa dni na ćwiczenie. Mało...
A żeby było ciekawiej, napiszę o swoich przemyśleniach z tygodnia matur pisemnych, kiedy to nie miałam czasu pisać nic na blogaska, gdyż byłam zajęta wysypianiem się na egzaminy.
Zdaje mi się, że te przemyślenia przyszły do mnie w tramwaju, ewentualnie autobusie, ostatecznie pociągu. Ale to chyba był tramwaj.
Myślałam o Tristanie i Izoldzie, bo o nich czytałam, przypominając sobie lektury przed maturą z polskiego. Przeczytałam w bardzo skrótowym opracowaniu, że gdy Tristan umierał, jego żona powiedziała mu, że Izolda Złotowłosa nie przyszła się z nim pożegnać. Tristan umarł więc w samotności i rozpaczy, ponieważ przestał czekać na ukochaną, która przyszła wkrótce po tym, jak on wyzionął ducha.
Zaczęłam myśleć o tym, dlaczego tak ważne było dla Tristana i Izoldy, by pożegnać się przed śmiercią? Czy chodziło o to, by nie umierać samotnie? Jeśli tak, to dlaczego nie wystarczyłoby po prostu być razem, dlaczego musieli się żegnać?
Pomyślałam o tym, jak często ludzie żałują, że nie zdążyli pożegnać się z tymi, którzy odeszli przedwcześnie. Żałują, że czegoś nie powiedzieli, nie rozwiązali niepotrzebnych konfliktów, nie podziękowali, nie przeprosili. O co tu chodzi?
Przypomina mi to o mojej pieczątce, którą zrobiłam z gumki do ścierania, zainspirowana oczywiście Ze Frankiem.
Na pieczątce jest renifer i Słońce. Renifer jest wykonany tak, jak na bębnie lapońskiego szamana, natomiast Słońce przedstawiłam za pomocą krzyża słonecznego oraz swastyki, czyli typowymi symbolami "niebiańskiego ognia".
Pieczątka jest po to, żeby zakończyć pracę. Chodzi o to, żeby pożegnać się z czymś, co się zrobiło, nie próbować już tego ulepszać, już nic nie zmieniać. Zakończyć.
Nie zastanowiłam się wcześniej nad tym, dlaczego to kończenie jest takie ważne w innych dziedzinach życia, niż twórczość. Bo to rozumiem, chodzi o to, żeby być w stanie przejść od jednego projektu do następnego. Ale dlaczego ludzie chcą się żegnać z osobami, które odchodzą i których więcej się nie spotka? Dlaczego wyjeżdżając, niektórzy organizują huczne imprezy pożegnalne?
Przyszło mi do głowy, że przyczyna tego jest nieco inna niż w przypadku pieczątki. Przypomniałam sobie sytuacje, kiedy ktoś się żegnał ze mną czy z innymi, na przykład podczas kończenia któregoś etapu edukacji. Pamiętam zakończenie roku w trzeciej klasie gimnazjum, przepełnione beznadziejnymi sentymentami. Chciałam się stamtąd wydostać jak najszybciej, bez pożegnania, po prostu wyjść i nigdy więcej nie wrócić. O, to w sumie jest jak pieczątka - chciałam szybko i energicznie przybić pieczątkę, zamaszyście postawić parafkę, trzasnąć drzwiami i pójść sobie, nie oglądając się. Mieć to za sobą.
Pożegnanie to tylko przedłużanie końca, odwlekanie ostatecznego rozwiązania, chwytanie się ostatniej deski ratunku. Żegnamy się, kiedy tego nie chcemy. Całujemy się na do widzenia, bo chcemy się jeszcze zobaczyć. Jeśli wiemy, że spotkamy się następnego dnia, pożegnanie nie jest tak ważne, jeśli jednak możemy się już więcej nie zobaczyć, korzystamy z każdej dostępnej chwili razem pod pretekstem żegnania się.
Palacze mają ponoć tendencję do palenia kilkudziesięciu "ostatnich papierosów", gdy mają rzucić palenie. Żegnają się z nałogiem, bo chcą palić dalej i wyszukują sobie wymówek - pożegnanie to świetna wymówka.
Albo przechodzenie na dietę - odchudzam się od jutra, dzisiaj jeszcze pożegnam się z dotychczasowym trybem życia, pożegnam się z ciastkami i czekoladą. Od jutra, od jutra, nigdy.
O to chodzi. Jeśli się żegnam, to znaczy, że tego nie chcę. To znaczy, że lubię to, od czego odchodzę i wcale nie chcę z tym kończyć. To znaczy, że będę to wspominała z sentymentem i dlatego chcę mieć jak najwięcej wspomnień. To część mnie, dlatego chcę postawić na tym swoją pieczątkę.
wtorek, 30 kwietnia 2013
Dr. Horrible
Najpierw było Supernatural i odcinek "The Girl with the Dungeons and Dragons Tattoo". Tytułową rolę Charlie grała w nim Felicia Day, niesamowicie słodka dziewczyna.
Charlie to geniusz i geek. Jak wiele epizodycznych bohaterów Supernatural, jest niesamowicie wyrazistą postacią i każdy odcinek z nią warto zobaczyć. No dobra, warto zobaczyć właściwie każdy odcinek Supernatural. Ale ja uwielbiam Charlie, dlatego po tym odcinku zgooglowałam Felicię Day i tak dowiedziałam się o Dr. Horrible's Sing-Along Blog. Nie rozumiem, czemu "Dr." pisze się z kropką, ale nie wnikam. Widocznie tak ma być.
Pierwszą piosenką z Dr. Horrible's Sing-Along Blog, jaką usłyszałam, było "I Cannot Believe My Eyes".
W roli głównej Neil Patrick Harris, a jako Penny występuje Felicia Day, więc to chyba oczywiste, że kto jeszcze nie widział, ten musi to obejrzeć.
AnyWho, "I Cannot Believe My Eyes" to niesamowita piosenka. Jednocześnie śpiewa zły do szpiku kości Dr. Horrible oraz urocza i dobra Penny. Ich teksty mówią o całkiem różnych poglądach na rzeczywistość. Zgorzkniały Dr. Horrible widzi, jak świat stacza się i staje się coraz gorszy. Czuje, że wzrasta w nim zło pod wpływem niesprawiedliwości, która go spotkała. Za to Penny jest szczęśliwa i ma wrażenie, że świat dąży do harmonii i w sercu każdego człowieka drzemie dobro.
I cannot believe my eyes
How the world's filled with filth and lies / How the world's finally growing wise
But it's plain to see / And it's plain to see
Evil inside of me / Rapture inside of me
Is on the rise.
Magia tej piosenki polega na tym, że nieszczęśliwa osoba będzie słuchała Doktora, a szczęśliwa - Penny. Oczywiście, można też słuchać bez utożsamiania się z którąkolwiek ze stron, ale raczej nie będzie tak, że jednocześnie pasują nam obie.
No, ale właśnie ja tak mam.
Z jednej strony widzę, że świat jest zły i niesprawiedliwy, a z drugiej chciałabym każdemu udowodnić, że jest inaczej. Jedyne, czego to dowodzi, że uogólnienia się nie sprawdzają. Nawet jeśli zdawałoby się, że wszystko idzie idealnie, to i tak mogą się zdarzyć jakieś trudności, a jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, to i tak gdzieś się pali światełko, choćby na końcu długiego tunelu. Często jednak jest tak, że ludzie przyjmują konkretną postawę i nie akceptują tego, że mogłoby być inaczej, niż im się wydaje.
Stąd wynika tragedia. Dr. Horrible nie widzi, że zło nie jest jedyną drogą, a Penny nawet nie pomyślała, że ktoś teoretycznie dobry może mieć wielkie wady.
Z początku wydawał się głupawy, ale tak naprawdę jest słodki.
Ale ludzie mogą mieć trzy warstwy, powiedział Billy. Jak placek.
Na górze ciasto, pod spodem słodkie owoce, ale poniżej znowu jest warstwa twardego ciasta. Dziwne porównanie, ale właściwie słuszne. Pierwsze wrażenie często jest słuszne. Osoby, które wydają się nieprzyjemne mogą być milutkie w bezpośrednim kontakcie, ale kiedy poznamy ich bliżej, to pierwsze wrażenie jeszcze może się nam przypomnieć.
Ach, nie ma to jak nauka życia z Internetem.
Charlie to geniusz i geek. Jak wiele epizodycznych bohaterów Supernatural, jest niesamowicie wyrazistą postacią i każdy odcinek z nią warto zobaczyć. No dobra, warto zobaczyć właściwie każdy odcinek Supernatural. Ale ja uwielbiam Charlie, dlatego po tym odcinku zgooglowałam Felicię Day i tak dowiedziałam się o Dr. Horrible's Sing-Along Blog. Nie rozumiem, czemu "Dr." pisze się z kropką, ale nie wnikam. Widocznie tak ma być.
Pierwszą piosenką z Dr. Horrible's Sing-Along Blog, jaką usłyszałam, było "I Cannot Believe My Eyes".
AnyWho, "I Cannot Believe My Eyes" to niesamowita piosenka. Jednocześnie śpiewa zły do szpiku kości Dr. Horrible oraz urocza i dobra Penny. Ich teksty mówią o całkiem różnych poglądach na rzeczywistość. Zgorzkniały Dr. Horrible widzi, jak świat stacza się i staje się coraz gorszy. Czuje, że wzrasta w nim zło pod wpływem niesprawiedliwości, która go spotkała. Za to Penny jest szczęśliwa i ma wrażenie, że świat dąży do harmonii i w sercu każdego człowieka drzemie dobro.
I cannot believe my eyes
How the world's filled with filth and lies / How the world's finally growing wise
But it's plain to see / And it's plain to see
Evil inside of me / Rapture inside of me
Is on the rise.
Magia tej piosenki polega na tym, że nieszczęśliwa osoba będzie słuchała Doktora, a szczęśliwa - Penny. Oczywiście, można też słuchać bez utożsamiania się z którąkolwiek ze stron, ale raczej nie będzie tak, że jednocześnie pasują nam obie.
No, ale właśnie ja tak mam.
Z jednej strony widzę, że świat jest zły i niesprawiedliwy, a z drugiej chciałabym każdemu udowodnić, że jest inaczej. Jedyne, czego to dowodzi, że uogólnienia się nie sprawdzają. Nawet jeśli zdawałoby się, że wszystko idzie idealnie, to i tak mogą się zdarzyć jakieś trudności, a jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, to i tak gdzieś się pali światełko, choćby na końcu długiego tunelu. Często jednak jest tak, że ludzie przyjmują konkretną postawę i nie akceptują tego, że mogłoby być inaczej, niż im się wydaje.
Stąd wynika tragedia. Dr. Horrible nie widzi, że zło nie jest jedyną drogą, a Penny nawet nie pomyślała, że ktoś teoretycznie dobry może mieć wielkie wady.
Z początku wydawał się głupawy, ale tak naprawdę jest słodki.
Ale ludzie mogą mieć trzy warstwy, powiedział Billy. Jak placek.
Na górze ciasto, pod spodem słodkie owoce, ale poniżej znowu jest warstwa twardego ciasta. Dziwne porównanie, ale właściwie słuszne. Pierwsze wrażenie często jest słuszne. Osoby, które wydają się nieprzyjemne mogą być milutkie w bezpośrednim kontakcie, ale kiedy poznamy ich bliżej, to pierwsze wrażenie jeszcze może się nam przypomnieć.
Ach, nie ma to jak nauka życia z Internetem.
wtorek, 23 kwietnia 2013
Proszę nie zrywać stokrotek
W życiu chodzi o to, żeby zachwycać się kwiatami.
Stokrotką.
Powojem.
Lilakiem.
Konwalią.
Jabłonią.
Szypszyną.
Kasztanowcem.
Truskawką.
Wiśnią.
Mniszkiem.
Rumiankiem.
Chabrem.
Grzybieniem.
Kokoryczką.
Fiołkiem.
Magnolią.
Lilią.
Niezapominajką.
Jaskrem.
Choćby i barszczem Sosnowskiego, byle z daleka.
Oraz, specjalnie dla Napiora:
Kaktusem.
poniedziałek, 22 kwietnia 2013
Wartość pracy
Bezpośrednią inspiracją przemyśleń jest dyskusja z facebooka. Bez zgody uczestników (a czat nie chce mi się uaktywnić) nie będę wrzucać screenu, więc opowiem, o co chodzi:
Dziewczyna robi zdjęcia. Stara się, ma swój specjalny fotograficzny profil na facebooku, jej zdjęcia można było oglądać w Galerii w drodze. Dzisiaj pochwaliła się na facebooku nadchodzącymi sesjami i powiedziano jej, że sesje to nic, a inni ludzie nic nie dostają za katorżniczą pracę.
No kurczę. Nie rozumiem, jak tak można?
Ludzie, którzy są zmuszeni do pracy po 16 godzin w chińskich szwalniach, są niewątpliwie pokrzywdzeni. Przez swój los, przez system, przez NAS, KTÓRZY KUPUJEMY NIEETYCZNIE PRODUKOWANE PRZEDMIOTY. Należy, oczywiście, próbować coś z tym zrobić, ale nie ukrywajmy - w naszym systemie liczą się masy i giganci, nie jednostki.
Dziewczyna robi zdjęcia. Stara się, ma swój specjalny fotograficzny profil na facebooku, jej zdjęcia można było oglądać w Galerii w drodze. Dzisiaj pochwaliła się na facebooku nadchodzącymi sesjami i powiedziano jej, że sesje to nic, a inni ludzie nic nie dostają za katorżniczą pracę.
No kurczę. Nie rozumiem, jak tak można?
Ludzie, którzy są zmuszeni do pracy po 16 godzin w chińskich szwalniach, są niewątpliwie pokrzywdzeni. Przez swój los, przez system, przez NAS, KTÓRZY KUPUJEMY NIEETYCZNIE PRODUKOWANE PRZEDMIOTY. Należy, oczywiście, próbować coś z tym zrobić, ale nie ukrywajmy - w naszym systemie liczą się masy i giganci, nie jednostki.
Czy mam się czuć winna przez to, że żyję w dobrych warunkach i nie muszę ciężko pracować, żeby zarobić na miskę ryżu dziennie? Serio? Czy jedyne, co mogę zrobić, by nie uważano mojego życia za przecenione i moich potrzeb za wygórowane, to zacząć zbierać bawełnę w Burkina Faso? Jeśli tak uważasz, to dlaczego, do cholery, czytasz to na moim blogu, zamiast szyć w tym momencie buty dla Nike?
Nie rozumiem ludzi, którzy uważają, że jeśli wykonuje się przyjemną pracę, to nie zasługuje się na docenienie. Nie, nie możesz wykonywać zawodu, który lubisz. Nie możesz rozwijać swojego hobby, bo jeszcze okaże się, że masz talent, ktoś Cię zauważy i zaczniesz zarabiać na czymś fajnym! Przecież nie można być zadowolonym z życia.
Serio, mam wrażenie, że bycie szczęśliwym jest po prostu niechciane. Trzeba mówić o tym, jakim się jest nieszczęśliwym i pokrzywdzonym, bo inaczej nikt nie będzie chciał słuchać, bo kiedy ludzie czują się źle, chcą się dowiedzieć, że komuś innemu też się nie powodzi. Wtedy można się połączyć w cierpieniu i poczuć zrozumianym przez moment.
Oczywiście, o cierpieniu trzeba mówić w jakiś pociągający sposób, bo inaczej to będzie nudne. Nie mogłabym zrobić wpisu o tym, z czym mi jest źle w życiu. Musiałabym o tym zrobić zabawny komiks, ale żeby zrobić zabawny komiks, musiałabym właściwie czuć się dobrze, czyli, och, moje cierpienie byłoby po prostu na pokaz.
Seria obrazująca wyżej opisane zjawisko. |
A przecież można się cieszyć sukcesami innych. Dziewczyna robi to, co kocha i jest doceniana, hurra! Może jeśli ja w końcu wezmę się za pisanie i zacznę to publikować, to mnie też ktoś zauważy. Czy to nie piękne?
Nawet jeśli robię to, co kocham, to jeśli poświęcam na to czas i środki materialne, a korzystają z tego inni ludzie, to chyba mogę oczekiwać wynagrodzenia. Przecież też trzeba z czegoś żyć.
Nie popieram na przykład podejścia, że artystom nie trzeba płacić za wykorzystywanie ich prac, bo "dla nich to jest promocja, i tak na tym korzystają". Polecam spróbować kupić żarcie samą popularnością. Czasem się uda, ale nie zawsze.
Pozdrawiam wszystkich starających się. Pierwszy krok do sukcesu to wykonywać swoją pracę.
poniedziałek, 25 lutego 2013
Miłość i poznanie, czyli rzecz o języku
Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa.
Przeprowadziłam ostatnio dwie interesujące rozmowy, obie poruszające kwestie poniekąd filozoficzne, ale oparte na problematyce językowej.
W pierwszej z nich moim rozmówcą był człowiek, który do tej pory twierdził, że nie wierzy w miłość, teraz jednak nie jest tego taki pewien. Z tego, co zauważyłam, zaprzeczenie istnieniu miłości wzięło się u niego z braku akceptacji dla tego, co się obecnie jako miłość określa. Sformułowanie "kocham cię" stało się wytartym, bezwartościowym zwrotem, wobec czego mój kolega postanowił je odrzucić, a większą wagę nadał stwierdzeniom, niosącym pozornie mniej znaczącą treść, takim jak "lubię cię". Dostosował język do siebie, ale tylko dlatego, że wcześniej dostosował siebie do języka. Myślę, że język powinien mówić, co pomyśli głowa, nie odwrotnie. Powinien służyć do wyrażania myśli, a nie je formować.
Dlaczego zniechęcać się do pewnych wartości tylko dlatego, że wyrażane są w nieodpowiadający nam sposób? Czy nie prościej nadać naszemu językowi osobiste zabarwienie? Kiedy ja mówię "kocham cię", zapewne znaczy to co innego niż te same słowa w ustach innej osoby, ale nie waham się powiedzieć tego, jeśli naprawdę tak czuję. Kocham moją rodzinę i przyjaciół. Czasem potrzebuję specjalnej "zachęty", żeby to z siebie wydusić, ale tak mówię i to mam na myśli. Kiedy jednak to mówię, nie mam na myśli tego, co się kryje pod tym wyświechtanym "kocham cię". Uważam, że romantyczna miłość powinna wyrażać się w czymś więcej i moja głowa ma dużo więcej do przekazania, niż te proste słowa. Żeby tylko język chciał to zrobić... Bo z czynami nie mam chyba problemu. Nie myślę, żebym miała.
Druga rozmowa wynikła z faktu, że Agnieszka jest elfem. Co więcej, Agnieszka jest jedynym elfem, którego znamy. Czy Agnieszka może więc powiedzieć, że zna jakiegoś elfa? Czy można powiedzieć, że Agnieszka spotkała kiedyś elfa?
Zgodnie z tym, co stwierdziłam o języku wcześniej - można tak powiedzieć. Inna sprawa, co będziemy mieli na myśli i jak uargumentujemy swoje zdanie.
Z elfiego językowego problemu wynika tutaj inny, filozoficzny. Czy znamy siebie? Czy znam siebie tak, jak znam Agnieszkę albo dowolną inną osobę? Na pewno wiem o sobie więcej niż o nich, ale nie całkiem wiem, czy znam siebie. W tym momencie odniosę się, jak to robię często, do słownika.
znać
1. «mieć pewien zasób wiadomości o kimś lub o czymś»
2. «utrzymywać z kimś znajomość»
3. «umieć coś»
4. «wiedzieć, że coś istnieje»
5. «dawać się odczuć lub zauważyć»
Niewątpliwie mam o sobie pewien zasób wiadomości. Niewątpliwie też daję się sobie odczuć lub zauważyć. Nie zgodzę się z punktem czwartym, ponieważ sama wiedza o istnieniu nie powinna być określana jako znajomość. Wiem, że istnieje książka pod tytułem "Zmartwychwstanie", napisana przez Lwa Tołstoja. Co więcej, posiadam ją - stoi na mojej półce. Ale nie znam jej, bo jej nie przeczytałam i nie mam pojęcia, o czym ona może być. Co do punktu czwartego, moim zdaniem nie powinien się on odnosić absolutnie do osób, ponieważ zdecydowanie mam pewien zasób wiadomości o RDJ, ale nie powiem, że go znam. Z kolei samo posiadanie zasobu wiedzy o Kiroileva Siili wystarcza mi, żeby stwierdzić, że znam Kiroileva Siili.
Punkt drugi odnosi się tylko do osób, ale myślę, że można też powiedzieć: tylko punkt drugi odnosi się do osób. Z tego wynikałoby, że Agnieszka nie zna żadnego elfa.
Ale czy ścisłe trzymanie się słownika nie byłoby zaprzeczeniem mojego poglądu na temat języka? Zdecydowanie byłoby, w końcu dążę do samodzielnego ustalania definicji. W takim zakresie, aby nie popełnić błędu językowego, oczywiście. Słownik z pewnością pomaga, ale nie mogę do niego się ograniczać, jeśli mój język giętki ma mówić wszystko, co pomyśli głowa.
Co więc znaczy czasownik "znać" dla mnie samej?
Przede wszystkim jest w tym coś głębszego niż powierzchowna wiedza. Znać rzecz to znaczy wiedzieć, jaka jest jej istota. Znać osobę to znaczy wiedzieć, kim właściwie ten ktoś jest, wiedzieć o nim coś, co pozwala na nawiązanie więzi (niekoniecznie w sensie pozytywnym; znamy też ludzi, których nie lubimy).
Teraz wyczerpałam już problem natury językowej i pozostaje czyste rozważanie nad tym, czy znam siebie.
Przede wszystkim, ja myślę, że człowiek może siebie poznać i o to chyba chodzi w człowieczeństwie, żeby zastanowić się nad sobą i naprawdę poznać swoją naturę, a wtedy zaakceptować ją lub zminimalizować jej znaczenie w tym, jakim się jest. Oczywiście odbywa się to zawsze stopniowo, pracujemy nad niewielką liczbą aspektów osobowości jednocześnie i też niewielką liczbę jednocześnie poznajemy.
Jeśli znamy kogoś, jesteśmy w stanie przewidzieć jego reakcje. Czy jestem w stanie przewidzieć własne reakcje? Jeśli nie, czy wynika to z nieznajomości siebie samej, czy raczej z "niedowładu" wyobraźni?
Poza tym pozostaje kwestia najistotniejsza: znać kogoś to poniekąd odbierać go w określony sposób, wiedzieć, jaki właściwie jest. Czy mogę wiedzieć, kim jestem? Myślę, że tak. Przecież ja siebie też jakoś odbieram. Ja najlepiej mogę się przekonać, co jest dla mnie najważniejsze i wokół czego moje życie się kręci, ale widzę to inaczej niż ktoś z zewnątrz. Kto wie lepiej? Czasem mówię "dobrze mnie znasz", bo niektórzy potrafią lepiej wyrazić moje własne myśli niż ja sama, ale jednocześnie nie mają pojęcia o tym, co się dzieje w innych zakamarkach mojego umysłu. Chyba nikt nie wie lepiej, tylko ludzie znają mnie inaczej. Stąd biorą się wątpliwości, ale stąd też może przyjść odpowiedź - znam siebie, po prostu nie tak, jak znam innych.
Z filozoficznego kubka herbaty pozdrawia Luiza.
Przeprowadziłam ostatnio dwie interesujące rozmowy, obie poruszające kwestie poniekąd filozoficzne, ale oparte na problematyce językowej.
W pierwszej z nich moim rozmówcą był człowiek, który do tej pory twierdził, że nie wierzy w miłość, teraz jednak nie jest tego taki pewien. Z tego, co zauważyłam, zaprzeczenie istnieniu miłości wzięło się u niego z braku akceptacji dla tego, co się obecnie jako miłość określa. Sformułowanie "kocham cię" stało się wytartym, bezwartościowym zwrotem, wobec czego mój kolega postanowił je odrzucić, a większą wagę nadał stwierdzeniom, niosącym pozornie mniej znaczącą treść, takim jak "lubię cię". Dostosował język do siebie, ale tylko dlatego, że wcześniej dostosował siebie do języka. Myślę, że język powinien mówić, co pomyśli głowa, nie odwrotnie. Powinien służyć do wyrażania myśli, a nie je formować.
Dlaczego zniechęcać się do pewnych wartości tylko dlatego, że wyrażane są w nieodpowiadający nam sposób? Czy nie prościej nadać naszemu językowi osobiste zabarwienie? Kiedy ja mówię "kocham cię", zapewne znaczy to co innego niż te same słowa w ustach innej osoby, ale nie waham się powiedzieć tego, jeśli naprawdę tak czuję. Kocham moją rodzinę i przyjaciół. Czasem potrzebuję specjalnej "zachęty", żeby to z siebie wydusić, ale tak mówię i to mam na myśli. Kiedy jednak to mówię, nie mam na myśli tego, co się kryje pod tym wyświechtanym "kocham cię". Uważam, że romantyczna miłość powinna wyrażać się w czymś więcej i moja głowa ma dużo więcej do przekazania, niż te proste słowa. Żeby tylko język chciał to zrobić... Bo z czynami nie mam chyba problemu. Nie myślę, żebym miała.
Druga rozmowa wynikła z faktu, że Agnieszka jest elfem. Co więcej, Agnieszka jest jedynym elfem, którego znamy. Czy Agnieszka może więc powiedzieć, że zna jakiegoś elfa? Czy można powiedzieć, że Agnieszka spotkała kiedyś elfa?
Zgodnie z tym, co stwierdziłam o języku wcześniej - można tak powiedzieć. Inna sprawa, co będziemy mieli na myśli i jak uargumentujemy swoje zdanie.
Z elfiego językowego problemu wynika tutaj inny, filozoficzny. Czy znamy siebie? Czy znam siebie tak, jak znam Agnieszkę albo dowolną inną osobę? Na pewno wiem o sobie więcej niż o nich, ale nie całkiem wiem, czy znam siebie. W tym momencie odniosę się, jak to robię często, do słownika.
znać
1. «mieć pewien zasób wiadomości o kimś lub o czymś»
2. «utrzymywać z kimś znajomość»
3. «umieć coś»
4. «wiedzieć, że coś istnieje»
5. «dawać się odczuć lub zauważyć»
Niewątpliwie mam o sobie pewien zasób wiadomości. Niewątpliwie też daję się sobie odczuć lub zauważyć. Nie zgodzę się z punktem czwartym, ponieważ sama wiedza o istnieniu nie powinna być określana jako znajomość. Wiem, że istnieje książka pod tytułem "Zmartwychwstanie", napisana przez Lwa Tołstoja. Co więcej, posiadam ją - stoi na mojej półce. Ale nie znam jej, bo jej nie przeczytałam i nie mam pojęcia, o czym ona może być. Co do punktu czwartego, moim zdaniem nie powinien się on odnosić absolutnie do osób, ponieważ zdecydowanie mam pewien zasób wiadomości o RDJ, ale nie powiem, że go znam. Z kolei samo posiadanie zasobu wiedzy o Kiroileva Siili wystarcza mi, żeby stwierdzić, że znam Kiroileva Siili.
Punkt drugi odnosi się tylko do osób, ale myślę, że można też powiedzieć: tylko punkt drugi odnosi się do osób. Z tego wynikałoby, że Agnieszka nie zna żadnego elfa.
Ale czy ścisłe trzymanie się słownika nie byłoby zaprzeczeniem mojego poglądu na temat języka? Zdecydowanie byłoby, w końcu dążę do samodzielnego ustalania definicji. W takim zakresie, aby nie popełnić błędu językowego, oczywiście. Słownik z pewnością pomaga, ale nie mogę do niego się ograniczać, jeśli mój język giętki ma mówić wszystko, co pomyśli głowa.
Co więc znaczy czasownik "znać" dla mnie samej?
Przede wszystkim jest w tym coś głębszego niż powierzchowna wiedza. Znać rzecz to znaczy wiedzieć, jaka jest jej istota. Znać osobę to znaczy wiedzieć, kim właściwie ten ktoś jest, wiedzieć o nim coś, co pozwala na nawiązanie więzi (niekoniecznie w sensie pozytywnym; znamy też ludzi, których nie lubimy).
Teraz wyczerpałam już problem natury językowej i pozostaje czyste rozważanie nad tym, czy znam siebie.
Przede wszystkim, ja myślę, że człowiek może siebie poznać i o to chyba chodzi w człowieczeństwie, żeby zastanowić się nad sobą i naprawdę poznać swoją naturę, a wtedy zaakceptować ją lub zminimalizować jej znaczenie w tym, jakim się jest. Oczywiście odbywa się to zawsze stopniowo, pracujemy nad niewielką liczbą aspektów osobowości jednocześnie i też niewielką liczbę jednocześnie poznajemy.
Jeśli znamy kogoś, jesteśmy w stanie przewidzieć jego reakcje. Czy jestem w stanie przewidzieć własne reakcje? Jeśli nie, czy wynika to z nieznajomości siebie samej, czy raczej z "niedowładu" wyobraźni?
Poza tym pozostaje kwestia najistotniejsza: znać kogoś to poniekąd odbierać go w określony sposób, wiedzieć, jaki właściwie jest. Czy mogę wiedzieć, kim jestem? Myślę, że tak. Przecież ja siebie też jakoś odbieram. Ja najlepiej mogę się przekonać, co jest dla mnie najważniejsze i wokół czego moje życie się kręci, ale widzę to inaczej niż ktoś z zewnątrz. Kto wie lepiej? Czasem mówię "dobrze mnie znasz", bo niektórzy potrafią lepiej wyrazić moje własne myśli niż ja sama, ale jednocześnie nie mają pojęcia o tym, co się dzieje w innych zakamarkach mojego umysłu. Chyba nikt nie wie lepiej, tylko ludzie znają mnie inaczej. Stąd biorą się wątpliwości, ale stąd też może przyjść odpowiedź - znam siebie, po prostu nie tak, jak znam innych.
Z filozoficznego kubka herbaty pozdrawia Luiza.
czwartek, 14 lutego 2013
Dwa i dwa to cztery
Wciąż jestem chora i nie wygląda, żebym miała w najbliższym czasie wyzdrowieć. To na pewno błonica po szczepionce. Umrę. Wypijam hektolitry herbaty i ferveksu i ssę tabletki, ale czuję się chyba coraz gorzej.
Co gorsza, skończyła mi się już Perfekcyjna Pani Domu. Czemu to ma tylko dwa sezony? Czas wygrzebać oryginał, ale oglądałam go trochę i nie wciąga mnie aż tak, jak polska wersja.
Poza tym oglądam mnóstwo seriali i też mam niedosyt, więc wkrótce zaczynam 4400.
No i ciasteczka. Zrobiłam trochę w poniedziałek, zrobiłam trochę dzisiaj. Ogólnie nie wyszły, ale i tak mam niesamowitą przyjemność z robienia i jedzenia ich. Zamierzam robić więcej i trochę przy tym eksperymentować. Wydałam moje ostatnie pieniądze na mąki i kakao, więc teraz muszę jeszcze trochę zaczekać, zanim kupię do nich jakieś owoce lub orzechy. Dziś za to spróbowałam z quinoą i jestem zadowolona z rezultatu. Dodałam tylko za dużo kakao.
Tymczasem w sumie jedna rzecz mnie irytuje. Jeśli osoba, której to dotyczy, przeczyta ten wpis, to będzie wiedziała i mam nadzieję, że nie będzie miała pretensji.
"Nie jestem taka, jak większość dziewczyn - powiedziała większość dziewczyn."
Oczywiście, nie tylko dziewczyn to dotyczy.
Naprawdę denerwuje mnie to, gdy ludzie uważają się za lepszych i inteligentniejszych niż reszta, bo są bardziej oryginalni, słuchają "ambitniejszej" muzyki i nie głosowali na jedną-z-partii-o-których-się-mówi, ale nie zauważają, że sami tylko powtarzają to, co ktoś już powiedział, Metallica sprzedaje miliony albumów, a PO ma nie tylko większość w Sejmie, ale też rzesze krytyków.
To, że nie czytasz "Zmierzchu", nie znaczy, że masz gust. To znaczy, że zająłeś jedną z dwóch popularnych pozycji. Myślę nawet, że sam "Zmierzch" ma więcej przeciwników niż zwolenników. "Friday" Rebeki Black zebrało dużo więcej głosów negatywnych niż pozytywnych.
A właśnie, Rebecca Black to świetny przykład zachowania, o którym myślę. Dziewczyna potrafi śpiewać. Na pewno nie jest najlepsza, ale i tak śpiewa lepiej ode mnie. Nagrała beznadziejną piosenkę, chyba najgorszą, jaką w życiu słyszałam (przynajmniej jeśli chodzi o te profesjonalne), za którą oczywiście zebrała mnóstwo negatywnych ocen. Trzeba naprawdę być pozbawionym śladu dobrego smaku, że lubić "Friday". Szczególnie z tym teledyskiem. Stwierdzenie, że "Friday" to słaba piosenka, jest jak wykazanie, że dwa i dwa to cztery...
"To jest w porządku. Ale nie gratuluje się nauczycielowi, jeśli uczy, że dwa i dwa to cztery. Można by mu pogratulować może, że wybrał ten piękny zawód. Powiedzmy więc, iż godny pochwały był wybór, jakiego dokonali Tarrou i inni wykazując, że dwa i dwa to cztery, i że nie chcieli wykazać czegoś odwrotnego, ale powiedzmy również, że ta dobra wola jest wspólna im, nauczycielowi i tym wszystkim, którzy mają tyleż odwagi co nauczyciel i którzy, ku chwale człowieka, są liczniejsi, niż się przypuszcza."
Wybacz mi, borze zielony, cytowanie "Dżumy" w komentarzu do rozważań na temat "Friday", jednak o tym myślę: że dwa i dwa to cztery i że to prosty przykład. Nikomu nie grozi (mam nadzieję) śmierć za krytykowanie tej piosenki, chociaż "zawsze nadchodzi godzina w historii, kiedy ten, co ośmiela się powiedzieć, że dwa i dwa to cztery, jest karany śmiercią."
Europejczyku, jeśli niepokoi Cię ekspansja islamu, to wiedz, że nie jesteś w tym niepokoju odosobniony.
Polaku, jeśli nie podoba Ci się postępowanie rządu, to wiedz, że jesteś jednym z wielu.
Jeśli jesteś homofobem, jesteś jednym z wielu.
Jeśli jesteś tolerancyjny, jesteś jednym z wielu.
Nie chciałabym cytować Biblii, ale... Nihil novi sub sole.
O co chodzi z tą oryginalnością? Ja może kiedyś czułam się oryginalna; może w gimnazjum. Teraz mam niebieskie włosy (niebiesko-zielone właściwie) i nie uważam tego za nic oryginalnego. Nie widzę nic oryginalnego w swoim zachowaniu i swoich upodobaniach. Niewątpliwie w niektórych przypadkach znajdę się w mniejszości - i co z tego? Wciąż jestem w grupie osób, które dzielą ze sobą poglądy.
Nie uważam, że nie jestem wyjątkowa. Wręcz przeciwnie, uważam, że każdy jest wyjątkowy. Nawet osoby sprawiające wrażenie "cookie-cutter", różnią się między sobą. Dwa organizmy nie mogą zajmować dokładnie tej samej niszy, jeden zawsze będzie musiał się zmienić albo zostanie wyeliminowany. Nie ma dwóch takich samych osób, ale przez to automatycznie wyjątkowość każdego przestaje mieć szczególną wartość. Zdaje mi się, że pisałam już o tym, że nie ma nic niezwykłego w byciu człowiekiem. Tak samo nie ma nic niezwykłego w byciu sobą - to jest jak wykazanie, że dwa i dwa to cztery. Może nadejść taka "godzina w historii, kiedy ten, co ośmiela się powiedzieć, że dwa i dwa to cztery, jest karany śmiercią," wtedy dokonasz rachunku i zobaczysz, czy dwa i dwa da Ci cztery, czy coś innego.
Ale prawda jest jedna, to zawsze cztery. Fałszywych wyników jest za to nieskończoność. Pole do manipulacji jest otwarte i niczym nieograniczone.
"Ku chwale człowieka," ludzie, którzy potrafią dodać dwa do dwóch są liczniejsi, niż się przypuszcza. Nie wszyscy są idiotami, za to wszyscy czasem robią coś razem z innymi. To, że nie robisz tego z nimi, nie czyni Cię lepszym ani gorszym, mądrzejszym ani głupszym.
Dwa i dwa to cztery. "Nie jest to prawda godna podziwu, lecz prawda logiczna." Jeśli to wykazujesz, to nie robisz nic niezwykłego. Jeśli uważasz inaczej - wtedy jest problem.
Co gorsza, skończyła mi się już Perfekcyjna Pani Domu. Czemu to ma tylko dwa sezony? Czas wygrzebać oryginał, ale oglądałam go trochę i nie wciąga mnie aż tak, jak polska wersja.
Poza tym oglądam mnóstwo seriali i też mam niedosyt, więc wkrótce zaczynam 4400.
No i ciasteczka. Zrobiłam trochę w poniedziałek, zrobiłam trochę dzisiaj. Ogólnie nie wyszły, ale i tak mam niesamowitą przyjemność z robienia i jedzenia ich. Zamierzam robić więcej i trochę przy tym eksperymentować. Wydałam moje ostatnie pieniądze na mąki i kakao, więc teraz muszę jeszcze trochę zaczekać, zanim kupię do nich jakieś owoce lub orzechy. Dziś za to spróbowałam z quinoą i jestem zadowolona z rezultatu. Dodałam tylko za dużo kakao.
Tymczasem w sumie jedna rzecz mnie irytuje. Jeśli osoba, której to dotyczy, przeczyta ten wpis, to będzie wiedziała i mam nadzieję, że nie będzie miała pretensji.
"Nie jestem taka, jak większość dziewczyn - powiedziała większość dziewczyn."
Oczywiście, nie tylko dziewczyn to dotyczy.
Naprawdę denerwuje mnie to, gdy ludzie uważają się za lepszych i inteligentniejszych niż reszta, bo są bardziej oryginalni, słuchają "ambitniejszej" muzyki i nie głosowali na jedną-z-partii-o-których-się-mówi, ale nie zauważają, że sami tylko powtarzają to, co ktoś już powiedział, Metallica sprzedaje miliony albumów, a PO ma nie tylko większość w Sejmie, ale też rzesze krytyków.
To, że nie czytasz "Zmierzchu", nie znaczy, że masz gust. To znaczy, że zająłeś jedną z dwóch popularnych pozycji. Myślę nawet, że sam "Zmierzch" ma więcej przeciwników niż zwolenników. "Friday" Rebeki Black zebrało dużo więcej głosów negatywnych niż pozytywnych.
A właśnie, Rebecca Black to świetny przykład zachowania, o którym myślę. Dziewczyna potrafi śpiewać. Na pewno nie jest najlepsza, ale i tak śpiewa lepiej ode mnie. Nagrała beznadziejną piosenkę, chyba najgorszą, jaką w życiu słyszałam (przynajmniej jeśli chodzi o te profesjonalne), za którą oczywiście zebrała mnóstwo negatywnych ocen. Trzeba naprawdę być pozbawionym śladu dobrego smaku, że lubić "Friday". Szczególnie z tym teledyskiem. Stwierdzenie, że "Friday" to słaba piosenka, jest jak wykazanie, że dwa i dwa to cztery...
"To jest w porządku. Ale nie gratuluje się nauczycielowi, jeśli uczy, że dwa i dwa to cztery. Można by mu pogratulować może, że wybrał ten piękny zawód. Powiedzmy więc, iż godny pochwały był wybór, jakiego dokonali Tarrou i inni wykazując, że dwa i dwa to cztery, i że nie chcieli wykazać czegoś odwrotnego, ale powiedzmy również, że ta dobra wola jest wspólna im, nauczycielowi i tym wszystkim, którzy mają tyleż odwagi co nauczyciel i którzy, ku chwale człowieka, są liczniejsi, niż się przypuszcza."
Wybacz mi, borze zielony, cytowanie "Dżumy" w komentarzu do rozważań na temat "Friday", jednak o tym myślę: że dwa i dwa to cztery i że to prosty przykład. Nikomu nie grozi (mam nadzieję) śmierć za krytykowanie tej piosenki, chociaż "zawsze nadchodzi godzina w historii, kiedy ten, co ośmiela się powiedzieć, że dwa i dwa to cztery, jest karany śmiercią."
Europejczyku, jeśli niepokoi Cię ekspansja islamu, to wiedz, że nie jesteś w tym niepokoju odosobniony.
Polaku, jeśli nie podoba Ci się postępowanie rządu, to wiedz, że jesteś jednym z wielu.
Jeśli jesteś homofobem, jesteś jednym z wielu.
Jeśli jesteś tolerancyjny, jesteś jednym z wielu.
Nie chciałabym cytować Biblii, ale... Nihil novi sub sole.
O co chodzi z tą oryginalnością? Ja może kiedyś czułam się oryginalna; może w gimnazjum. Teraz mam niebieskie włosy (niebiesko-zielone właściwie) i nie uważam tego za nic oryginalnego. Nie widzę nic oryginalnego w swoim zachowaniu i swoich upodobaniach. Niewątpliwie w niektórych przypadkach znajdę się w mniejszości - i co z tego? Wciąż jestem w grupie osób, które dzielą ze sobą poglądy.
Nie uważam, że nie jestem wyjątkowa. Wręcz przeciwnie, uważam, że każdy jest wyjątkowy. Nawet osoby sprawiające wrażenie "cookie-cutter", różnią się między sobą. Dwa organizmy nie mogą zajmować dokładnie tej samej niszy, jeden zawsze będzie musiał się zmienić albo zostanie wyeliminowany. Nie ma dwóch takich samych osób, ale przez to automatycznie wyjątkowość każdego przestaje mieć szczególną wartość. Zdaje mi się, że pisałam już o tym, że nie ma nic niezwykłego w byciu człowiekiem. Tak samo nie ma nic niezwykłego w byciu sobą - to jest jak wykazanie, że dwa i dwa to cztery. Może nadejść taka "godzina w historii, kiedy ten, co ośmiela się powiedzieć, że dwa i dwa to cztery, jest karany śmiercią," wtedy dokonasz rachunku i zobaczysz, czy dwa i dwa da Ci cztery, czy coś innego.
Ale prawda jest jedna, to zawsze cztery. Fałszywych wyników jest za to nieskończoność. Pole do manipulacji jest otwarte i niczym nieograniczone.
"Ku chwale człowieka," ludzie, którzy potrafią dodać dwa do dwóch są liczniejsi, niż się przypuszcza. Nie wszyscy są idiotami, za to wszyscy czasem robią coś razem z innymi. To, że nie robisz tego z nimi, nie czyni Cię lepszym ani gorszym, mądrzejszym ani głupszym.
Dwa i dwa to cztery. "Nie jest to prawda godna podziwu, lecz prawda logiczna." Jeśli to wykazujesz, to nie robisz nic niezwykłego. Jeśli uważasz inaczej - wtedy jest problem.
piątek, 25 stycznia 2013
Dobrzy ludzie
Chciałabym, żeby ludzie zawsze rozumieli. Chciałabym, żeby byli w stanie dotrzeć do podstaw problemów, żeby chcieli mówić i słuchać, żeby można było tak dosłownie współczuć.
Chciałabym, żeby ludzie umieli się nawzajem wspierać. Żeby sukces oznaczał możliwość pomocy innym, a nie zmiażdżenia ich. Żeby ci, którzy mają prowadzić innych, rzeczywiście im służyli, a nie wysługiwali się nimi i na nich żerowali.
Chciałabym, żeby ludzie chętnie się dzielili. Żeby umieli dostrzec, że nie wszystko, co mają, jest im potrzebne. Żeby nie byli zbyt przywiązani do tego, co posiadają.
Chciałabym, żeby ludzie zrozumieli, że bycie człowiekiem to nic niezwykłego. Że nie jesteśmy lepsi ani gorsi od innych zwierząt. Żeby pamiętali, że dzielimy planetę z miliardami innych istnień.
Chciałabym, żeby ludzie nie dzielili siebie nawzajem na lepszych i gorszych. Żeby rozumieli i akceptowali swoje odmienności. Żeby brzydkie słowo "tolerancja" nie było potrzebne.
...a w śmierci będziemy ludźmi tak samo.
A przede wszystkim chciałabym sama rozumieć, wspierać, nie dzielić, ale dzielić się. To tyle przemyśleń porannych.
Lira leży i czeka, i woła mnie coraz głośniej. Czas złapać byka za rogi, czy Instrument za korbę i do dzieła.
(tylko najpierw posprzątam...)
Chciałabym, żeby ludzie umieli się nawzajem wspierać. Żeby sukces oznaczał możliwość pomocy innym, a nie zmiażdżenia ich. Żeby ci, którzy mają prowadzić innych, rzeczywiście im służyli, a nie wysługiwali się nimi i na nich żerowali.
Chciałabym, żeby ludzie chętnie się dzielili. Żeby umieli dostrzec, że nie wszystko, co mają, jest im potrzebne. Żeby nie byli zbyt przywiązani do tego, co posiadają.
Chciałabym, żeby ludzie zrozumieli, że bycie człowiekiem to nic niezwykłego. Że nie jesteśmy lepsi ani gorsi od innych zwierząt. Żeby pamiętali, że dzielimy planetę z miliardami innych istnień.
Chciałabym, żeby ludzie nie dzielili siebie nawzajem na lepszych i gorszych. Żeby rozumieli i akceptowali swoje odmienności. Żeby brzydkie słowo "tolerancja" nie było potrzebne.
...a w śmierci będziemy ludźmi tak samo.
A przede wszystkim chciałabym sama rozumieć, wspierać, nie dzielić, ale dzielić się. To tyle przemyśleń porannych.
Lira leży i czeka, i woła mnie coraz głośniej. Czas złapać byka za rogi, czy Instrument za korbę i do dzieła.
(tylko najpierw posprzątam...)
Subskrybuj:
Posty (Atom)