Oto i zapowiedziany pierwszy wpis kulinarny. Gotowałam to ja, więc jest quinoa i są mrożone warzywa oraz oliwki, czyli wszystko, na czym opiera się moja dieta. Miałam ochotę na niezdrowe jedzenie, dlatego patelnia poszła w ruch.
Moje czynności kuchenne rządzą się kilkoma podstawowymi zasadami.
Po pierwsze, nieważne co robię, zawsze powstaje okropny bałagan. Staram się nad tym panować i redukować ten czynnik. Wydaje mi się, że radzę sobie nie najgorzej.
Po drugie, nie kontroluję ilości. Zawsze czegoś jest za dużo lub za mało. To kwestia ostrożności i doświadczenia i wydaje mi się, że stopniowo dążę do harmonii w ilościach, bo coraz lepiej wiem, co dale jaki efekt.
Po drugie i pół, nie ogarniam przypraw. Zazwyczaj jem na ostro, więc sypię przyprawy bez opamiętania, ale problem pojawia się wtedy, kiedy używam imbiru, kardamonu czy kurkumy. Z drugiej strony, często zapominam w ogóle o przyprawach. Bardzo rzadko dodaję sól i często też olewam wszystko inne, na przykład dzisiaj. Posoliłam tylko wodę do soczewicy, bo tak kazali na opakowaniu.
Po trzecie, to samo danie nie wychodzi dwa razy tak samo, chyba że robiłam je już tyle razy, że już mi się to ustabilizowało.
Po czwarte, nic nie wychodzi, jeśli gotuję dla kogoś innego. Jeszcze nie było tak, żeby smakowało mi danie zrobione z myślą o innych osobach. Jeśli gotuję sama dla siebie, to zazwyczaj jestem zadowolona.
To chyba tyle. Mogę już przejść do quinoaburgera. Burgery ogólnie są chyba dość proste i niewymagające, dlatego udało mi się nie zepsuć mojego.
Najważniejszym elementem burgera jest, zdaje się, kotlet. Moje kotleciki zrobiłam z komosy z dodatkiem soczewicy, płatków owsianych oraz papryki konserwowej, czyli tego, co było w domu (jestem chora i spłukana, kupienie czegokolwiek nie wchodziło w grę). Ugotowaną quinoę pokazałam już w poprzednim wpisie, śmieszne kuleczki z ogonkami. Soczewicę oczywiście również ugotowałam, ale oprócz tego zmieliłam ją w blenderze (z wodą). Płatki owsiane też zmieliłam (na sucho), paprykę tylko podzieliłam na małe kawałeczki, bo nie chciało mi się trzeci raz czyścić blendera. Wszystko razem wyglądało tak:
Na żywo jakoś bardziej apetycznie. Z tego łyżką uformowałam kotlety - na razie tylko dwa, ale wyszło mi tego na przynajmniej pięć z połowy filiżanki komosy (suchej), połowy filiżanki soczewicy (też suchej), połówki papryki i trudnej do sprecyzowania ilości płatków owsianych. Pewnie ze dwie garści. Refleksję mam taką, że powinna być wyższa zawartość procentowa soczewicy, która fajnie się ciapcia po zmieleniu i pewnie całość byłaby bardziej zwarta dzięki temu. Rzecz w tym, że z połowy filiżanki soczewicy robi się jakaś filiżanka soczewicy, a z połowy filiżanki komosy robią się jakieś dwie filiżanki.
Jak już wspomniałam, miało być niezdrowo, więc smażyłam te kotlety na oleju. Skwierczu, skwierczu.
W miarę smażenia kotlety robiły się coraz bardziej zwarte, co mnie naprawdę zaskoczyło. Spodziewałam się, że woda odparuje i wszystko się rozpadnie, a tu proszę. Zupełnie jakby było w tym jajko, tyle że nie było jajka. Vegan FTW! Nie wiem, co tu zadziałało, więc powiedzmy, że to był mój geniusz.
Ale hamburger nie składa się tylko z kotleta. Potrzeba też bułki, a ja nie miałam bułek w domu. Co się robi, kiedy chce się zjeść bułkę, a nie ma w domu bułek? Pewnie idzie się do sklepu po bułki, ewentualnie można też użyć dwóch kromek chleba, ale to trochę biednie wygląda. Nie, lepiej samemu zrobić bułki. Ojej, ale ja nie wiem, jak się robi bułki... Nieważne!
Robienie bułek wyglądało tak, że rozpuściłam drożdże w wodzie, wsypałam mąkę żytnią (lubię żytnie) i pszenną, zagniotłam, odstawiłam do wyrośnięcia, uformowałam bułki, wsadziłam do piekarnika, wyjęłam i zrobiłam zdjęcie. Oto zdjęcie bułki:
Ciasto się kleiło, więc bułka nie dała się jakoś ładnie uformować i też dlatego posypałam ją mąką. W sumie zrobiłam trzy bułki z paru garści mąki. Całkiem fajne bułki.
Nie chciało mi się kroić ogórka ani przygotowywać sałaty do tych quinoaburgerów, więc dla urozmaicenia smaku ugotowałam sobie Warzywa na patelnię. Na ogół gotuję je na parze, ale dzisiaj było leniwie i niezdrowo, więc gotowałam je w wodzie na patelni. Poza tym dorzuciłam do nich oliwki, bo lubię oliwki.
Burgery na ogół mają ser i tutaj wyłazi moja hipokryzja, bo mimo tego, że zjechałam soję oraz produkty wegańskie udające niewegańskie, trzymam w lodówce wegańską sojową mozzarellę. Kupuję ją, bo lubię pizzę i zamierzam zrobić sobie wegańską pizzę, a to jest taki niezwykły wegański ser, który się topi. Więc roztopiłam tę mozzarellę i wrzuciłam ją na mojego kotlecika. Całe danie przed zamknięciem bułki wyglądało tak, voila:
Prosto i smacznie. Nie powiem, że szybko, bo całość zajęła mi prawie dwie godziny, ale w sumie to byłoby żarcia dla całej rodziny na dwa dni, gdyby upiec sensowną ilość bułek i ugotować więcej warzyw. No i poszłoby szybciej, gdyby lepiej się zorganizować, ale to w końcu nie jest Zorganizowana kuchnia Luizy, tylko hurly-burly gdzie się da.
Z kuchni i fartuszka w truskawki pozdrawia Luiza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz