środa, 4 września 2013

Anbeliwabl

Luiza poszła na siłownię.
Miałam dość siedzenia i nicnierobienia, szczególnie, że obudziłam się dzisiaj o godzinie 15 i nawet czułam się z tym nieźle (a poszłam spać jakoś koło północy, bo ja nie mam w zwyczaju siedzieć do późna). Na ogół nadmiar snu mi nie służy, ale ostatnio odkryłam, że jeśli mam ciekawy/przyjemny sen i się obudzę, to po ponownym położeniu się, mogę swobodnie ten sen kontynuować. Poza tym dzisiaj rano rozmawiałam z trzema osobami (w tym dwoma przez telefon, a bratu nawet sama podałam klucz z mojej torebki), ale o 15 kompletnie tego nie pamiętałam. Jedyne, co skłoniło mnie do wstania o tej 15, to świadomość, że moja mama miała przyjechać w ciągu godziny i pewnie nakrzyczałaby na mnie, gdyby zobaczyła, że wciąż śpię (chlip).
Wczoraj wieczorem znalazłam cennik pobliskiej siłowni i postanowiłam, że się tam wybiorę, bo zachęciło mnie siedleckie 20 zł za wstęp (dwa razy taniej niż w piaseczyńskim Tuanie, który ostatnio intensywnie się reklamuje). Przybyłam, zobaczyłam, zdecydowałam. Postanowiłam chodzić na siłownię regularnie, ale w godzinach raczej porannych (przynajmniej póki mam wakacje). Liczę na to, że będzie wtedy mniej ludzi. Poza tym - sauna!
Problem z siłownią jak dla mnie jest taki, że dość szybko nudzą mi się poszczególne sprzęty. Następnym razem zabiorę gazetę do czytania na bieżni. Szkoda, że nie na wszystkich sprzętach da się wygodnie czytać, bo trzeba ruszać tułowiem.
Potem będę miała tygodniową przerwę od siłowni, ale nie od ćwiczenia, bo wyjeżdżam z Piotrem w góry. Yay, góry.
W każdym razie, me so excited, bo niewykluczone, że dzięki siłowni pozbędę się wreszcie bólów kręgosłupa, które wcześniej mi dokuczały, bo się nie ruszałam, a kiedy bolały mnie plecy, to nie ruszałam się tym bardziej, bo wychodziłam z założenia, że jak będę leżeć, to przejdzie. Okazało się, że to trochę nie tak działa, kiedy w akcie ostatecznej desperacji znalazłam sobie ćwiczenia na kręgosłup, które całkiem niespodziewanie mi pomogły. Poza tym zacznę się chociaż trochę ruszać, co na pewno wyjdzie mi na zdrowie, a na dokładkę może nawet zrzucę parę kilogramów, które uczepiły się mnie, od kiedy rzuciłam weganizm i nieszczególnie chcą spadać, szczególnie, że nie trzymam się diety.
A z moją wagą to całkiem zabawna sprawa. Jakiś czas temu, w sumie na początku wakacji, spotkałam się z Agnieszką na girls' talk i zeszło na wagę. Wspomniałam, że moja waga maksymalna, przy której definitywnie zaczynam się odchudzać, to 56 kg, ale tak dawno się nie ważyłam, że pewnie już tę magiczną granicę przekroczyłam. Wróciłam do domu i z ciekawości weszłam na wagę, a tam... dum dum dumm! 58 kg! Oszukańcze BMI twierdzi, że to idealna masa, ale ja jestem jednak raczej lekka z natury, więc moja masa idealna to maksymalnie 52 kg.
Kurczę, jak tak o tym myślę, to stwierdzam, że definitywnie muszę wrócić do weganizmu, ale ciężko być weganką, kiedy się siedzi u rodziców. Piaseczno jest pełne sklepów ze zdrową żywnością, a w Siedlcach nawet nie da się kupić tofu, od kiedy padła żywność ekologiczna za rogiem. Trzeba będzie się zadowolić samymi warzywami. Ale skoro mam tyle wolnego czasu, to mogę jutro ugotować obiad, którego nie zje nikt oprócz mnie, bo nie będzie w nim mięsa. Rodzice będą ze mnie dumni. Nie z powodu weganizmu, oczywiście, tylko ze względu na moją niezwykłą aktywność.
Tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejszy wpis i zabieram się za zaniedbane ostatnio Luizopko. Stand by!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz