Ja zajęłam się obiadem, więc było to mocno improwizowane. Marchewki i brokuły poszły na parę, bo takie są najsmaczniejsze.
Za to środki z dyni, czyli mnóstwo ziaren i trochę miąższu, poszły na patelnię razem z pokrojoną peperoni (sztuk 4), ugotowanymi jarmużem i cykorią oraz kukurydzą. Na zdjęciu nie widać ostatniego składnika, czyli mozzarelli. Ja użyłam wegańskiej, która śmierdzi capem nawet bardziej niż prawdziwa i po podgrzaniu jest bardziej glutowata niż ciągnąca.
Wyszedł z tego bardzo smaczny i pożywny obiadek. Najedliśmy się na tydzień.
W zaistniałej sytuacji zostaliśmy z dalszym ~kilogramem dyni oraz ze sporą ilością marchwi. No, czytelniku, już wiesz, do czego to dąży...
Dąży to do niechlubnego momentu w historii Chaotycznej kuchni Luizy, czyli pierwszego niewegańskiego przepisu. Niestety, to musiało wydarzyć się prędzej czy później, bo nie jestem weganką już od jakiegoś czasu, ale wciąż głupio mi, że do tego doszło. Musimy przebrnąć przez to dzielnie, więc zapnijcie pasy i przygotujcie się na...
OMG, jajka! I to aż 6! Do jajek należy dodać jakąś szklankę cukru. Ja i Piotr przeoczyliśmy ten fakt i dodaliśmy cukier do składników suchych. Przegraliśmy. Do jajek poszła tylko odrobina cukru zamiast jakiejś szklanki czy półtora. Nietrudno się domyślić, że jaja trzeba zetrzeć na pianę. Następnie, cały czas miksując, należy dodać około 1,2*szklanka oleju.
W oddzielnej misce wymieszaliśmy składniki suche. Jeśli dobrze pamiętam, znalazło się tam:
- dwie szklanki mąki (w tym przypadku 1 szklanka mąki pszennej, 1/2 - żytniej i 1/2 - kukurydzianej, ale to wsio adno),
- mniej więcej szklanka cukru (w tym przypadku brązowego + trochę pudru, bo nie mogliśmy znaleźć zwykłego), który nie powinien się tu znaleźć,
- łyżeczka sody,
- łyżeczka proszku do pieczenia,
- trochę soli,
- łyżeczka cynamonu,
- łyżeczka kardamonu
A potem najważniejsze.
Każemy naszemu niewolnikowi zetrzeć na tarce 2 wielkie marchewy i pół dyni. Następnie przecier dodajemy do reszty składników i przelewamy całość na blaszkę.
W tym momencie zdajemy sobie sprawę z tego, że piekarnik trzeba było włączyć wcześniej, żeby się nagrzał. Przegraliśmy. Ciasto niech trochę poczeka.
Ciężko stwierdzić, jak długo ciasto się piekło. Pewnie z godzinę w temperaturze 160 stopni.
Może właściwie powinnam to przemilczeć, ale pod spodem było niemal płynne, więc po ukrojeniu i zjedzeniu dwóch kawałków, wsadziliśmy je (ciasto, nie kawałki) z powrotem do piekarnika na pół godziny, a potem poszliśmy spać.
Rano naszym oczom ukazał się piękny, smaczny zakalec.
Prawdopodobnie ciasto należy umieścić w płaskiej blasze, wtedy raczej lepiej się upiecze. I ja dałabym wyższą temperaturę, jakieś 180. Ale może można się nie przejmować, bo i tak wychodzi pyszne.
Tak więc smacznego Halloween!
Z dyniowo-marchewkowej kuchni pozdrawiają Luiza i Pejta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz