Zaczęło się od tego, że poszłam do dietetyka.
Akurat trochę chudłam, ale chciałam bardziej, poza tym chciałam dostać jakąś zrównoważoną dietę wegańską, poza tym ciekawił mnie pomiar składu ciała.
Poszłam, zostałam zmierzona, dostałam dietę, a w niej, między innymi, przepis na falafel. Pomyślałam sobie, że spoko, kiedyś sobie zrobię falafel.
A zaraz w budynku obok znajdował się (mam nadzieję, że wciąż tam jest) sklep ze zdrową żywnością. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że mówię tu o Siedlcach, a tam (przynajmniej w mojej okolicy) był kiedyś, owszem, sklep ze zdrową żywnością, ale długo się nie uchował. Szkoda, bo przynajmniej miałam tofu zaraz pod domem.
To jednak nie jest normalny sklep ze zdrową żywnością. To jest w sporej mierze sklep z ciekawostkami kulinarnymi, nawet niekoniecznie egzotycznymi, tylko naszymi, polskimi. Na środku sklepu stało całe mnóstwo pudeł i worków, z których sprzedawczyni nabierała na wagę orzechy, owoce (suszone i liofilizowane), kasze, różne rodzaje ryżu (nawet czerwony!) i owoce roślin strączkowych, w tym soja i ciecierzyca. I właśnie te ostatnie kupiłam zaraz po wizycie u pani dietetyczki.
Ale jakoś niespecjalnie mi się chciało robić ten falafel. Raz, góra dwa, zrobiłam coś z tych roślinek, a tak tylko trzymałam je w słoju (wspólnym, bo stwierdziłam, że to, co można zrobić z ciecierzycy, powinno dać się zrobić z soi i vice versa).
Aż w końcu w czwartek czy piątek dostałam Przegląd piaseczyński, a tam - przepis na falafel! Ponoć prawdziwy, egipski. Uznałam to za znak od egipskich bogów i przystąpiłam do dzieła.
Chciałam zeskanować przepis, ale nie mogę go znaleźć, więc tylko go mniej więcej przytoczę. Do mniej więcej 12 kulek, które zrobiłam, potrzeba:
około 350 ml ciecierzycy (suchej) - nie podaję w gramach, bo to bez sensu, łatwiej zmierzyć objętość, chyba że ma się wagę kuchenną, ale mało kto to ma; ja użyłam mieszanki z soją i nie widzę problemu
nieduża cebula
dwa ząbki czosnku (lub 5 małych w moim wypadku)
dwa nieduże ziemniaki
przyprawy
i wsio.
Filozofii nie ma. Przez noc trzeba namoczyć nasionka w sporej misce ze sporą ilością wody.
To już po namoczeniu. Soja to chyba to fasolkowate, a ciecierzyca wygląda jak duża kukurydza.
Jeśli chce się to zjeść z pitą, to należy zacząć od ciasta, żeby miało kiedy wyrosnąć. Nie podaję przepisu ani nic, bo moja pita nie wyszła. Chlip.
Falafel polecam zacząć od ugotowania ziemniaków. W tej kwestii chciałabym przekazać moje zdanie, że ziemniaki są dużo smaczniejsze, jeśli gotuje się je ze skórą, a jeśli są młode, to tę skórkę można spokojnie zjeść i ogólnie nie rozumiem obierania ziemniaków. Marnowanie jedzenia, ot co.
Kiedy ziemniaki się gotują, należy poszatkować cebulę i czosnek i wrzucić je razem z nasionami do blendera. Mój blender niestety kończy karierę, ale za pierwszym razem jeszcze mi się udało. Nie będzie problemu, jeśli doleje się trochę wody dla łatwiejszego mielenia. Byle nie za dużo. Potem pokroić ugotowane ziemniaki i dodać do zmielenia. Jeśli chodzi o przyprawy, to polecam pójście w klasykę: sól, pieprz, chili. Wymieszać, zrobić kuleczki i wyłożyć je na blachę lub coś innego płaskiego, i włożyć do lodówki na jakieś pół godziny.
Nie wiem, co to daje, bo nie ominęłam tego punktu.
Kiedy kotleciki się chłodzą, można zająć się pitą, czyli uformować placki i włożyć je do pieczenia.
Po tej połowie godziny można rozgrzać olej na patelni - musi być go sporo, to jedyny mankament falafela. Jeśli ktoś chce spróbować to upiec, to może warto spróbować, tylko trzeba uzbroić się w czas i cierpliwość, bo moje strasznie długo dochodziły, a i tak w końcu rzuciłam je na patelnię.
Mogę też powiedzieć, z czego zrobiłam sos: 4 pomidorki koktajlowe, 4 marynowane papryczki chili, ocet, cukier, kurkuma. Zmielone i tyle - sos wyszedł dość płynny.
Podałam to klasycznie z kapustą, ale nie mam zdjęcia, bo byłam strasznie głodna i od razu rzuciłam się do jedzenia.
Polecam. Niezbyt czasochłonne, bardzo niewymagające inteligencji i własnej inwencji.
Smacznego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz