Numer jeden to lunchbox.
Jest ci na Żoliborzu sklep z lunchboksami. Lunchboksy ogólnie przywodzą mi na myśl wszelkie "szkolne" anime, w których japońscy uczniowie zajadają się na przerwach domowym sushi. O ile sushi nie znoszę, o tyle tęskno mi do domowego jedzenia, gdy na przerwach między zajęciami kupuję hot-dogi w barze na wydziale. Nic nie zastąpi posiłków przygotowywanych dla dzieci przez rodziców, które smakują miłością. Odkryłam to już w liceum, podbierając kolegom kanapki, których dostawali do szkoły za dużo. Ech, nie doceniali oni skarbu, jakim jest jedzenie.
Zanim naprawdę przejdę do mojego lunchboksu, krótka dygresja na temat kanapek z miłością. To może i brzmi śmiesznie, but I mean it. Rodzice naprawdę wkładają miłość w kanapki robione dla dzieci. Pamiętam, jak jeszcze w podstawówce dostałam od kolegi kanapkę i tak miłość miała smak ketchupu (no serio, kanapka z ketchupem, to było dla mnie niesamowite). Kiedy chodziłam do gimnazjum, mama robiła mi kanapki, w których miłość miała smak świeżej bułki z pestkami dyni (moja mama o szóstej rano wychodziła do piekarni po świeże pieczywo... a mogłam zostać w Siedlcach) oraz fińskiego masła.
Sprzedawali takie w PSS-ie pod moim blokiem, ale już daaaawno go nie widziałam. |
Kupiłam lunchbox.
Pudełko śniadaniowe Goodbyn ma trzy przegródki, do których zmieści się tak dużo jedzenia, że w sumie zapomnisz, co to głód.
Oczywiście pod warunkiem, że będzie Ci się chciało robić jedzenie, żeby je tam włożyć.
Do tych przegródek jest jedna przykrywka. Już usłyszałam, że mogłyby być osobne przykrywki, ale w takim wypadku można nosić trzy pojemniki. Mnie chodzi o to, żeby mieć deser razem z obiadem.
Interesujący fakt: w piątek, kiedy po raz pierwszy miałam przy sobie to pudełko, po raz pierwszy od początku roku akademickiego, zjadłam w ciągu zajęć mniej jedzenia niż sobie przyniosłam. To naprawdę pojemna rzecz. Przy okazji jest raczej płytka (jak na zdjęciu - na mandarynkę), więc łatwo mieści się razem z zeszytami (choć jeszcze jej nie wkładałam do torebki; w piątek miałam plecak, ale nie był wypchany).
A, no i najważniejsza rzecz - pudełko było w zestawie z naklejkami.
Na zdjęciu wygląda dość różowo, ale to kwestia sztucznego światła, naprawdę jest czerwone (choć wersja różowa również istnieje). Ma uszy. I jest wampirem!
Na dwa arkusze naklejek, jeden zawiera głównie literki, więc musiałam to wykorzystać. Ponieważ pudełka są amerykańskie, w całym arkuszu były tylko dwa "z", więc tutaj użyłam "N".
Podpisałam się też od dołu.
Dodatkową zaletą pudełka jest fakt, że przed chwilą upuściłam je na podłogę razem z obiadem na jutro i nie otworzyło się. Yay.
Mój drugi zakup, którego dokonałam wczoraj dzięki podwiezieniu do Fashion House'a, wywodzi swą historię od Bożego Narodzenia, kiedy to mama Piotra dostała kawiarkę. Taką małą, na filiżankę. Od tamtej pory zawsze, gdy byłam u Piotra w domu, robiłam sobie kawę. Naprawdę pyszną kawę. I za każdym razem powtarzałam, że też muszę sobie kupić coś takiego.
Kuchenka nie jest miniaturowa, to kawiarka jest duża. Mogę zrobić naraz cały kubek kawy. Mniam, tyle kawy.
Co zabawne, wydałam pieniądze, żeby wydawać mniej pieniędzy, czyli nie kupować żarcia ani kawy w trakcie zajęć.
A poza tym, pamiętajcie, dzieci: judo to niebezpieczny sport. Nie licząc ludzi, których poznałam na judo, prawdopodobnie 100% moich znajomych, którzy kiedykolwiek trenowali, zrobili sobie krzywdę na judo. Ja w zeszły tygodniu złamałam palec u nogi, w związku z czym raczej nie będę już walczyła z dziewczynami twardszymi ode mnie. Przynajmniej nie w tym semestrze :)
Pozdrawiam,
Luїza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz