Ostatnio rzadko piszę, lecz mam ku temu powody.
Po pierwsze, pod koniec roku akademickiego byłam bardzo zajęta użalaniem się nad sobą i zadawaniem sobie pytania, co ja właściwie robię ze swoim życiem, a właściwie czego nie robię, bo nie robiłam nic i czułam się z tym źle. W końcu stwierdziłam, że trzeba gdzieś wyjechać. Gdzieś daleko. Przypomniałam sobie, że Tomek był w Chinach ze swoim AIESEC-iem i stwierdziłam, że to jest dla mnie szansa. Stwierdziłam, że jadę do Korei, bo już zaczęłam się uczyć koreańskiego (idzie mi to powoli, ale jednak trudniej uczyć się języka, która ma inny system zapisu).
Po drugie, kiedy już stwierdziłam, że pojadę do Korei, byłam zajęta załatwianiem sobie wyjazdu. To było naprawdę przyjemne, mieć ciągle coś na głowie i nie mieć czasu, żeby zastanawiać się nad beznadziejnością mojego życia.
Kiedy już byłam w trakcie szukania sobie wyjazdu, dostawałam całe mnóstwo maili z propozycjami z różnych krajów, które średnio mnie interesowały, ponieważ nie były wystarczająco daleko od Polski. A ja chciałam wyjechać daleko.
Aż w końcu dostałam maila z Wietnamu. Nie z ofertą, tylko od razu z propozycją rozmowy kwalifikacyjnej. Wietnam był wystarczająco daleko, więc zapoznałam się z ofertą, umówiłam się na rozmowę, załatwiłam wizę i oto jestem.
Podróż zajęła mi około 30 godzin. Przeleciałam ponad 8 tysięcy kilometrów. Ani przez moment nie żałowałam, chociaż z początku trochę się bałam.
Teraz jestem tu już ponad dwa tygodnie i nie klnę na nikogo, jadąc na rowerze, więc chyba się zaaklimatyzowałam.
Zeszły mi też pryszcze, których miałam mnóstwo z początku i brzuch przestał mnie boleć po każdym posiłku. Przyzwyczaiłam się też do jaszczurek biegających po domu i do smaku herbaty oolong.
Widziałam wiele zdjęć Wietnamu, ale zdjęcia nie są w stanie przekazać całości wrażeń, jakich się doznaje podczas rzeczywistego pobytu w danym miejscu. Mogę spróbować to opisać, ale to też nie będzie to samo.
Pogoda jest wspaniała. Codziennie pada, więc trochę to zbija upały, które i tak są do zniesienia. Parę lat temu, będąc na Węgrzech, dziwiłam się, że jestem w stanie znieść węgierskie 35°C w cieniu, podczas gdy w Polsce 25 to już za dużo. Tutaj mam podobnie. 30°C to normalka. Raz tylko (w ostatnią niedzielę) popełniłam błąd, wychodząc z domu bez kapelusza, przez co wczoraj ledwo się ruszałam przez ból głowy. Od kiedy tu jestem, były chyba dwa dni, kiedy w ogóle nie padało. Dokładnie w tym momencie leje jak z cebra.
Zapachy są... różne. Czasem mija się restaurację, która zachęca aromatem, a częściej - stosy śmieci z gnijącymi resztkami jedzenia. Poza tym ulice śmierdzą spalinami.
W związku ze spalinami i ogólnym smrodem, w całym mnóstwie przydrożnych sklepików można kupić różne słodkie maseczki. Ponoć nie działa to na zanieczyszczenia, ale przynajmniej ogranicza zapachy.Jedzenie jest często ostre - do każdego dania konieczny jest sos. Zupy je się po głównym daniu. Owoce, których nigdy wcześniej nie widziałam na oczy, kosztują grosze, a kilogram jabłek - 10 złotych.
Piję mnóstwo kawy i herbaty oolong, za to czarna herbata nie istnieje. Słodycze mają najczęściej smak kokosowy, a czekoladę widziałam tylko zagraniczną. Kokosy są wielkie i zielone.
Jadłam już 4 rodzaje sajgonek.
W Polsce za wzorce stylu, jeśli chodzi o ubiór, podaje się Włochy, Francję, Londyn lub Nowy Jork. Tutaj dominują Japonia i Korea.
Flora znacznie odbiega od polskiej. Awifauna trochę też - chociaż dominują wróbelki i zdarzają się też gołębie, to jednak właśnie widziałam w ogródku malusieńskiego burego ptaszka o rudej główce, a parę dni temu większego i niebieskiego, nie wiem czym jest którykolwiek z nich. Biega za to dużo różnych jaszczurek, nie tylko cziczaki, ale też scynki i inne.
Dwa tygodnie za mną, przede mną niecałe cztery. I naprawdę mi się tu podoba.